Konsekwentnie piszemy o błędach legislacyjnych, wierząc, że kropla drąży kamień, a ostatecznym efektem będzie poprawa sytuacji – czyli prawo (w tym wypadku podatkowe) lepszej jakości. Takie przede wszystkim, które przedsiębiorcy będą rozumieć i stosować bez obawy, że ich decyzje zostaną z łatwością zakwestionowane przez urzędników.
Najlepiej też takie, o którego wykładnię nie trzeba będzie – wyjąwszy najpoważniejsze i najtrudniejsze przypadki – zwracać się do ministra finansów w trybie interpretacji indywidualnej czy jakimkolwiek innym.
Na razie rzeczywistość skrzeczy i to bardzo: brak precyzji i odpowiednich definicji, niejasne, czasem wręcz wieloznaczne sformułowania i pojęcia, językowe łamigłówki. I – o czym już napomykaliśmy – ewidentne błędy, także w tłumaczeniu np. unijnych dyrektyw. Podobnie jest, jak się okazuje, z tłumaczeniami umów o unikaniu podwójnego opodatkowania. Ich wersje językowe różnią się czasem merytorycznie i to znacznie. W jednej może być przewidziany w odniesieniu do konkretnej operacji gospodarczej podatek u źródła, a w innej nie. Podkreślmy – chodzi o tę samą umowę. Teoretycznie wszystko jest w porządku. Z treści umów wynika, która wersja językowa jest w razie czego rozstrzygająca. Jeśli są dwie, obie mają taką samą moc. Zapewne w teorii, bo jakoś trudno sobie wyobrazić, by polski podatnik mógł np. powołać się na inną niż ojczysta wersję językową jako bardziej dla niego korzystną, a organy podatkowe to zaakceptowały.
Jeśli wersji jest więcej (trzy), jedna z nich jest kluczowa, zwykle angielska. Może się zdarzyć tak, że we wszystkich są różne zapisy. A przedsiębiorca, który zaufa własnemu rozumowi i własnemu państwu, skupiając się na rodzimej, strzeli sobie w stopę. To, że powinien uważnie przestudiować (i np. na własny koszt przetłumaczyć) dokument napisany w języku uznanym za rozstrzygający, nie ulega wątpliwości ani dla urzędników skarbowych, ani z reguły dla sądów administracyjnych. Przy czym te ostatnie nie twierdzą, że tak jest dobrze czy źle, ale po prostu trzymają się litery porozumień i ustaw, na podstawie których te porozumienia były ratyfikowane.
Oczywiście to kolejny absurd podatkowy, który moglibyśmy opisać w cotygodniowym, poniedziałkowym cyklu, gdyby nie to, że i tak mamy do niego nadmiar propozycji. W tym przypadku absurdem jest wadliwe tłumaczenie tak istotnych aktów – z których płyną przecież realne prawa i obowiązki dla tysięcy osób i firm. Absurdem jest też przerzucanie na podatników konsekwencji wadliwego tłumaczenia. Podobnie zresztą jak w odniesieniu do dyrektyw, przy czym w tym wypadku obywateli broni jednak zasada nadrzędności unijnych regulacji nad krajowymi oraz zasada, zgodnie z którą jeśli nasze prawo jest bardziej korzystne, można się go trzymać, a pominąć unijne. Obie sprawiają, że chroniony jest interes podatników, a w opałach jest państwo, które nie umie lub nie chce zaprowadzić porządku we własnych regulacjach.
Pełna zgoda, że określenie, która wersja językowa jest rozstrzygająca, może mieć znaczenie w sporach między dwoma umawiającymi się państwami. W relacjach podatnik – administracja skarbowa powinniśmy trzymać się polskiej wersji. Z jednym wyjątkiem. Jeśli w innej, np. angielskiej, są postanowienia korzystniejsze dla podatnika, powinien mieć on prawo stosować je w praktyce. Jemu za znajomość języków czy dociekliwość należy się premia, a za błędy i niechlujstwo powinno ponosić konsekwencje państwo.