Pierwsza istota zmiana dotyczyć ma kontroli sposobu używania auta: albo wyłącznie do celów służbowych albo do mieszanego użytku służbowego i prywatnego, z czym miałaby się wiązać możliwość odliczenia od podatku 100 proc. lub 50 proc. wydatków na zakup i używanie. Limit odpisów zostanie ograniczony podniesionym pułapem 150 tys. zł.
Druga zmiana, z perspektywy społecznej istotniejsza, wiązać się będzie z zastosowaniem progu 150 tys. zł. również do leasingu operacyjnego, najmu i dzierżawy aut. Ten punkt wzbudził większe zainteresowanie, bo tym samym praktyka brania w leasing luksusowych samochodów „na firmę” przestanie być podatkowo opłacalna.
Uzasadnieniem zmian ma być przeciwdziałanie nadużywaniu systemu. Nie dość bowiem, że zakup samochodu na firmę jest tańszy niż dla przeciętnych zjadaczy chleba, to jeszcze koszty korzystania z niedostępnego dla większości luksusu zmniejszają wkład beneficjenta do wspólnej puli budżetowej. Widok kierowcy, który w stroju sportowym i ze sporymi zakupami rozwozi dzieci czy rodzinę firmową limuzyną, udając się na wakacyjny wypoczynek, budzić sprzeciw.
Część przedsiębiorców odbiera to jednak jako kolejny zamach na prywatną przedsiębiorczość, ledwo dyszącą pod ciężarem danin publicznych.
Pytanie zatem, czy ministerstwu faktycznie chodzi o cokolwiek więcej, niż zwiększenie wpływów budżetowych.
Pies ogrodnika
Racjonalne zmiany nie powinny zniszczyć prężnego rynku samochodów premium i luksusowych, płacącego podatki i dającego utrzymanie niejednej rodzinie. Celem racjonalnego i odpowiedzialnego ekologicznie ustawodawcy (aczkolwiek już niekoniecznie fiskusa) nie powinno być również wymuszenie podwójnych zakupów samochodów i korzystanie z samochodu tylko kilka godzin. Wreszcie nie sposób zapomnieć o problemie dostępności miejsc parkingowych i zagęszczenia ruchu. Kto zatem właściwie ponosi szkodę w związku z dopuszczeniem prywatnego korzystania z „luksusu na firmę”?
Patrząc na statystyki segmentu aut premium, czy relację cen samochodów do cen nieruchomości, przed którymi są one zaparkowane, nie ulega wątpliwości, że w Polsce jest to jeden z najważniejszych wyznaczników prestiżu. To zaś oznacza, że możliwość uzyskania wyznacznika sukcesu poniżej jego ceny nie tylko jest korzyścią dla zaradnego przedsiębiorcy, ale społecznym kosztem dla pozostałych. Jak to bowiem możliwe, że wokół mnie krąży tyle super luksusowych samochodów, kiedy ja nie mogę sobie pozwolić na zakup nowego auta? Czy jestem (zawodowym) nieudacznikiem? Samochód ze średniej półki nagle przepoczwarza się w dowód życiowej porażki.
Skoro zatem celem ustawodawcy nie jest (nie powinno) być odebranie dostępu do określonych dóbr, ale walka z nieodpłatnym korzystaniem ze społecznie istotnych symboli kosztem pozostałych, to zastosowane rozwiązanie powinno być adekwatne do problemu.
Jednolite opakowania (samochodów)
Wyobraźmy sobie następujący eksperyment. Dwóm grupom badanych właścicieli samochodów średniej półki pokazujemy serię zdjęć. Pierwsza grupa ogląda serię, w której znaczna część prezentowanych aut należy do klasy premium. Zdjęcia w drugiej grupie kontrolnej różnią się jednym elementem - dużą, dobrze widoczną etykietą z nazwą firmy, na którą zarejestrowany jest samochód. Etykieta po części neutralizuje funkcję prestiżową marki, zmieniając punkt odniesienia. W rezultacie zadowolenie właścicieli samochodów w drugiej grupie będzie wyższe niż w pierwszej. Zmianę poziomu zadowolenia można wycenić, zależnie np. od wielkości i wzoru „etykiety”.
Oznakowanie samochodów firmowych powinno wywołać także dodatkowe skutki. Po pierwsze, zmiana postrzegania samochodu będzie asymetryczna. W oczach właścicieli luksusowych samochodów utrata prestiżu będzie wyższa niż z perspektywy "średniaków". Po drugie, pozwoli to na odzyskanie „zawłaszczonej” korzyści wizerunkowej firmie, w czyjej flocie samochód rzekomo pracuje.
Powyższe rozwiązanie nie zmienia faktu, że część przedsiębiorców będzie dla celów prywatnych używać środków służbowych. Jednak z oczu nie powinniśmy tracić szerszego kontekstu. Sytuacja dotyczy ludzi, którzy wypracowują taką podstawę opodatkowania, żeby wspomniane koszty mieć od czego odliczyć, wydatki na samochody częściowo wracają do gospodarki, zaś niszczenie prężnej gałęzi gospodarki istotnej dla jej innowacyjności nie jest w niczyim interesie. Z kolei wszelkie systemy kontroli sposobu używania pojazdu pozostaną fikcją albo będą generować koszty znacznie przewyższające społeczne korzyści. O ile zatem warto się zastanowić nad system odliczeń podatkowych, o tyle proponowane rozwiązanie może oznaczać wylanie dziecka z kąpielą. Chyba że deklarowany cel nowelizacji nie odpowiada faktycznej motywacji ministerstwa.
dr hab. Marcin Menkes, Szkoła Główna Handlowa w Warszawie