Trawestując tytuł znanej powieści Milana Kundery „Nieznośna lekkość bytu”, można stwierdzić, że Polskę ogarnęła nieznośna lekkość obietnic przedwyborczych, czyli powszechna licytacja wspaniałych pomysłów dla uszczęśliwienia populacji wyborców. Większość z nich ma charakter bankowo-finansowy albo podatkowy, co w końcu i tak przełoży się – niestety – na grunt podatkowy. Ale po kolei.
Pierwszym swoistym celem wspomnianego festiwalu obietnic był sektor bankowy, na który skierowano dwa uderzenia. Najpierw pojawiły się rozmaite pomysły finansowego wsparcia frankowiczów, czyli osób, które zaciągnęły kredyty hipoteczne we frankach szwajcarskich. Najdalej idąca, najbardziej bezsensowna i tym samym najgroźniejsza była – rzucona mimochodem przez ówczesnego kandydata na prezydenta – koncepcja automatycznego przewalutowania kredytów we frankach na złote po kursie z dnia zaciągnięcia, co musiałoby jednocześnie oznaczać likwidację kilku banków w Polsce, gdyż nie wytrzymałyby one liczonych w dziesiątkach miliardów strat. Rząd przedstawił, a Sejm w ekspresowym tempie, bo już 5 sierpnia, uchwalił tę ustawę, zmieniając jednak proporcję umorzenia różnicy między faktycznym kosztem kredytu zaciągniętego w walucie obcej a kosztem kredytu zaciągniętego w złotych, gdyby w przeszłości zawarł z bankiem umowę o kredyt w złotych, a nie w walucie. Pierwotny projekt zakładał, że banki i kredytobiorcy po połowie pokryją koszty takiego umorzenia, czyli w proporcji 50:50. Sejm radykalnie zmienił tę proporcję, obciążając bank kwotą umorzenia wspomnianej różnicy aż w 90 proc., a kredytobiorcę jedynie w 10 proc. Na wieść o takiej zmianie kursy akcji banków na warszawskiej giełdzie ostro zapikowały w dół, a koszt takiego eksperymentu na żywym ciele sektora bankowego to już ponad 20 mld zł! Jedyna nadzieja w tym, że Senat przywróci pierwotną, mniej radykalną wersję ustawy.
Jednak to dopiero początek, a nie koniec fantazji na temat banków, które to podmioty – jako z samej definicji posiadające pieniądze, a mówiąc z angielska – mające „głębokie kieszenie” – są wdzięcznym obiektem do pozyskiwania środków na wynikające z innych już obietnic przedwyborczych uczynienie Polski krajem mlekiem i miodem płynącym. Kolejnym pomysłem jest więc podatek od aktywów bankowych, a nie – jak to ma miejsce w niektórych państwach, które zdecydowały się na wprowadzenie takiego podatku – od transakcji finansowych. Pomysł ten oczywiście uderzy w duże banki, dysponujące znacznymi aktywami. Trudno określić faktyczny poziom obciążeń takim podatkiem, gdyż brak jest konkretów owej kolejnej propozycji, lecz nie ulega wątpliwości, że jej wdrożenie znacznie osłabiłoby polski system bankowy, negatywnie wpływając na jego możliwości finansowania przedsiębiorstw i konsumentów, i to nawet w warunkach utrzymującej się od pewnego czasu znacznej nadpłynności finansowej sektora bankowego.
Kolejną przedwyborczą obietnicą jest pomysł przywrócenia poprzedniego wieku emerytalnego, czyli 60 i 65 lat. Brzmi to pięknie – szczególnie na przedwyborczych wiecach – ale jakoś nikt z pomysłodawców nie przedstawił wiarygodnej, profesjonalnej kalkulacji kosztów takiej rewolucji emerytalnej i projekcji jej długofalowych skutków fiskalnych w warunkach pogłębiającego się kryzysu demograficznego. Czyli nie odpowiedział na skromne pytanie, jak skrócenie wieku emerytalnego przy gwałtownie malejącej relacji liczby pracujących i zasilających swoimi składkami ZUS do liczby emerytów pobierających świadczenia wpłynie na wysokość emerytury i budżet państwa, a ściślej – na jego (eksplodujący) deficyt? Z oczywistych powodów nie jest to przecież dobry temat na przedwyborcze dyskusje...
Kolejnym mitem jest ogromy potencjał dochodowy ukryty w sklepach wielkopowierzchniowych, który jakoby można szybko i łatwo wydobyć i przykładnie opodatkować. Tym, którzy wierzą w ten ogromny, dotąd niewykorzystany potencjał, sugerowałbym poddanie dokładnej analizie faktycznej rentowności tych sklepów, np. sprzedających żywność.
Jak wiadomo z doświadczenia, w Polsce żadna kampania przedwyborcza nie może obejść się bez postulatów podatkowych. Tak więc jest już bogaty wybór – żeby nie powiedzieć – zatrzęsienie – pomysłów w tej dziedzinie. Oto ugrupowania lewicowe chcą wprowadzenia trzeciej stawki podatku dochodowego od osób fizycznych na poziomie 39–40 proc. To i tak skromnie, gdyż niektórzy przedstawiciele tego nurtu jeszcze niedawno mówili w mediach o zaletach 50-proc., a nawet 60-proc. stawki podatkowej. W tym chórze nieśmiało brzmią postulaty nowego stowarzyszenia o liberalnym profilu, gdzie wspomina się o jednolitej stawce VAT w wysokości 18 proc. i o ewentualności zwolnienia od opodatkowania dochodów osób fizycznych do 100 tys. zł.
Pozytywnym zaskoczeniem na tym tle była natomiast nieoczekiwana wstrzemięźliwość ugrupowań prawicowych co do zmiany stawek podatkowych w podatku dochodowym od osób fizycznych. Najwyraźniej tutaj już zakorzeniła się tzw. oczywista oczywistość, że postulat podwyższenia stawek podatkowych nie wychodzi na (polityczne) zdrowie podwyższającemu...
Dla kontrastu, wdzięcznym i miłym dla ucha nieuświadomionych ekonomicznie słuchaczy dźwiękiem był natomiast pomysł podniesienia kwoty wolnej od podatku do 8 tys. zł, tj. o ok. 150 proc., bez oglądania się na budżetowe skutki, czyli mówiąc wprost – ogromną dziurę budżetową, której skutkiem byłoby niezwłoczne ponowne poddanie Polski unijnej procedurze nadmiernego deficytu, z której to procedury dopiero udało się, po dobrych kilku latach, wyjść.
Atmosfera radosnej swobody (żeby nie powiedzieć euforii) w formułowaniu nawet najbardziej dziwacznych pomysłów podatkowych udzieliła się i rządzącym, gdyż pojawiła się tam dość egzotyczna – i na szczęście szybko i cicho porzucona – koncepcja zupełnego zwolnienia podatkowego (czyli zerowej stawki podatku dochodowego) dla młodych osób do 30. roku życia. Pomijając już – widoczną na milę – oczywistą niekonstytucyjność takiego pomysłu (byłoby to bowiem zróżnicowanie praw w zależności od wieku, czyli de facto dyskryminacja osób powyżej 30. roku życia), trzeba chyba w tym miejscu przypomnieć, że podatek dochodowy jest – co jak widać, umknęło autorom tego dość, delikatnie mówiąc – wysoce oryginalnego pomysłu – od dochodu, a nie od wieku albo koloru włosów podatnika!
Do postulatów mniejszej wagi można dodać licytowanie się przez politycznych konkurentów kwotami zasiłków wypłacanych na nowo narodzone dzieci – a to 500, a to 1000 zł – które to zasiłki są moralnie i demograficznie słuszne, ale trudne do skokowej realizacji w istniejących realiach budżetowych.
Sytuacji nie uspokoił, a wręcz oliwy do przedwyborczego ognia dolał jeszcze prezes NBP, sugerując w wywiadzie prasowym, że w Polsce są zbyt niskie płace, ale i zbyt niskie podatki.
Ciekawostką obecnej kampanii wyborczej jest też niezwykle liberalny stosunek polityków do rzędu kwot, i to tych dużych – najwyraźniej mylących miliony z miliardami, zapowiadają bowiem sfinansowanie wszystkich lekko formułowanych obietnic legendarnym już „uszczelnieniem systemu podatkowego”, co miałoby dać – wraz ze wspomnianym powyżej podatkiem od banków i sklepów wielkopowierzchniowych – ponad 50 MLD zł dodatkowych wpływów budżetowych. Dla przypomnienia – budżet Polski na 2015 r. zamyka się po stronie dochodów kwotą 297 mld zł. A więc owo mityczne „uszczelnienie” i opodatkowanie niektórych podmiotów miałoby dać – dodatkowo - ponad 1/6 obecnych dochodów budżetu państwa. Jakim to cudownym sposobem?
Ale żeby zakończyć ten felieton bardziej optymistycznie, z uwagi na środek sezonu urlopowego i dobrą pogodę, to powiem, że być może niektóre z radośnie formułowanych w toku kampanii pomysłów (te nieco bardziej racjonalne) uda się – przy dużej determinacji nowych albo starych rządzących – zrealizować, lecz na pewno nie wszystkie, nie w pełni, a już na pewno nie szybko...