Ponad trzynaście lat temu pojawił się pomysł abolicji podatkowej dla ukrywających przychody. Przybrał nawet kształt projektu ustawy, nad którym pracował Sejm.

W dokumencie znalazły się „przy okazji” regulacje dotyczące składania przez wszystkich podatników (w razie potrzeby także małoletnich i ubezwłasnowolnionych) bardzo szczegółowych deklaracji majątkowych, opisujących stan posiadania (nieruchomości, pieniądze, udziały, papiery wartościowe, auta, dzieła sztuki itd. – z podaniem adresów, kwot, wartości). Zaproponowano też, by deklaracje te były aktualizowane, o ile tylko wartość majątku podatnika zwiększyłaby się o określoną kwotę (np. 100 tys. zł). Fiskus wiedziałby wszystko o naszym mieniu – a nie tylko o przychodach i dochodach, o których jest, a w każdym razie powinien być, informowany. Wiedziałby też, gdyby coś się zmieniło.
Ostatecznie nic z tego nie wyszło, ale idea nie została całkiem pogrzebana. Dowód na jej życie po śmierci? Szykowane przez rząd zmiany w ordynacji podatkowej, w myśl których nie tylko w trakcie kontroli (jak jest dziś), ale i podczas każdego postępowania podatkowego urzędnicy mogliby zażądać od nas złożenia oświadczenia o stanie majątkowym. Różnica w porównaniu z propozycjami sprzed trzynastu lat jest taka, że nie będziemy musieli wszyscy od razu opisywać naszego majątku dla wygody fiskusa, ale praktycznie zawsze każdy z nas będzie mógł być o to poproszony.
W obu przypadkach – obowiązujących regulacji oraz proponowanej ich nowelizacji – mamy do czynienia z nałożeniem na podatnika obowiązku, który nie jest precyzyjnie ujęty ani w ustawie, ani w rozporządzeniu. Zbagatelizować go nie można, bo w grę wchodzą kary porządkowe i ewentualnie odpowiedzialność za składanie fałszywych zeznań. Jednocześnie skoro nie jest jasne, czego konkretnie fiskus może się od nas domagać, w praktyce domaga się więcej niż mu wolno. Po zmianach w ordynacji zapewne wciąż będzie korzystał z formularzy, których używa już dziś.
Przykład: znajoma kupiła jakiś czas temu małe mieszkanie. Miała oszczędności, dostała darowiznę od rodziców, wzięła niewielki kredyt (na szczęście w złotych). Urząd skarbowy zainteresował się, skąd były pieniądze. Słusznie, między innymi od tego jest. Najwyraźniej informacje i dane, które ma w swoich bazach, archiwach i systemach, nie wystarczyły. Poprosił więc o wypełnienie bardzo szczegółowego formularza, a ona – gdy tylko pierwsze przerażenie minęło – zrobiła to najlepiej, jak umiała. Największy kłopot sprawiły jej te rubryki, w których była mowa o... wydatkach, w tym na jedzenie, ubranie, opłaty itd., ponoszonych nie tylko w ostatnim czasie, ale i w ostatnich latach. Skoro jednak przepisy (obowiązujące i proponowane) mówią o „stanie majątkowym” i to na „dany dzień”, to nie powinniśmy chyba w ogóle zawracać sobie głowy wydatkami.
Rozumiem intencje, ale mam poważne wątpliwości, czy obowiązujące i planowane przepisy są zgodne z konstytucją: niesprecyzowany obowiązek staje się „rozciągliwy”, dowolnie interpretowany i „rozrasta się” stosownie do potrzeb urzędników i okoliczności, a tak być przecież nie powinno. A propos rozrastania się. Pytanie, czy z konstytucyjnego i nie tylko tego punktu widzenia w ogóle zasadne jest wprowadzanie takiego – szczególnego przecież – instrumentu, jak oświadczenia majątkowe, do postępowań podatkowych. Nie mam bynajmniej nic przeciwko temu, by w uzasadnionych przypadkach urząd ustalał i prześwietlał majątek (na podstawie np. własnych informacji, w tym PIT-ów, danych z banków, CEPIK-u czy systemu, w którym widnieją wszystkie nieruchomości posiadające księgi wieczyste). Opór budzi jednak łatwość, z jaką stara się wyręczyć podatnikami, strasząc ich odpowiedzialnością, jeśli nie zechcą przykładnie działać wbrew własnemu interesowi