Wstępne porozumienie państw grupy G7 w sprawie reformy światowego systemu podatkowego rozgrzało w ostatnich dniach internet. Wydaje się jednak, że nie wszyscy docenili jego prawdziwą wagę. Tymczasem znaczenie najnowszego porozumienia wykracza poza techniczne rozmowy o stawkach podatku.

Przypomnę, że 5 marca br. państwa grupy G7 (Kanada, USA, Wielka Brytania, Francja, Włochy, Japonia, Niemcy i przedstawiciele Unii Europejskiej) poinformowały opinię publiczną o zgodzie na dwa filary wielkiej reformy podatkowej. Pierwszy z nich powinien zmusić największe korporacje międzynarodowe (nie tylko cyfrowe) do płacenia podatku dochodowego w kraju, w którym taki dochód został osiągnięty. Drugi filar oznacza wprowadzenie minimalnej światowej stawki CIT na poziomie 15 proc., co w założeniu może być ogromnym ciosem w raje podatkowe. Nie będzie bowiem już opłacalne kuszenie zagranicznych inwestorów stawką CIT na poziomie 0, 4 czy 9 proc., skoro różnica między minimalnym podatkiem a tym preferencyjnym i tak trafi do zainteresowanego fiskusa.
O tym wszystkim jednak w mniejszym lub większym stopniu media już informowały. O czym w takim razie należałoby przypomnieć?
Najistotniejsze jest to, że mamy do czynienia z przeniesieniem ciężaru procesów decyzyjnych. Do tej pory dyskusje o wprowadzeniu reformy toczyły się w ramach Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju. Zainteresowanie nimi było głównie akademickie i wydawało się, że prędko nie ujrzymy efektów rozmów. Dlaczego? Do OECD w odróżnieniu od G7 należy wiele państw, w tym także te powszechnie kojarzone z podatkowymi ułatwieniami. Dość powiedzieć, że wśród założycieli organizacji znalazła się Irlandia, która swoim przyjaznym systemem podatkowym skusiła najważniejsze amerykańskie korporacje do prowadzenia działalności gospodarczej na Zielonej Wyspie. Irlandia jest też konsekwentna w swojej niechęci do zmian, bo na obecnych regułach bardzo mocno korzysta. Co się w takim razie zmieniło, że jej głos nie jest już tak istotny? Epidemia koronawirusa zdewastowała budżety najbogatszych państw, a z Białego Domu odszedł adwokat utrzymania status quo, czyli Donald Trump. Jego następca sam przywrócił do debaty publicznej pomysł wprowadzenia światowego minimalnego CIT i to na znacznie wyższym niż proponowany przez G7 poziomie – 21 proc. Irlandia (i jej ewentualni sojusznicy) straciła więc swój parasol ochronny i w dalszych dyskusjach nad szczegółami reformy (bo one będą się toczyć już niedługo) stanie naprzeciw zjednoczonej grupy bogaczy, których zdaniem nowe podatki są niezbędne, aby zapełnić postpandemiczny budżet. O podatkach w większym niż dotychczas stopniu decydować będą teraz najwięksi i najbogatsi, bo dotarło do nich, że to oni skorzystają najmocniej na ich reformie.
Co to oznacza dla Polski? Wydaje się, że powinniśmy jak najszybciej zrobić audyt dotychczas zamrożonych pomysłów Komisji Europejskiej i ocenić, czy i na ile z nich skorzystamy. Bo pomysły te z pewnością wrócą lub przyśpieszą. Jeśli okażą się niekorzystne, to im szybciej zbudujemy w tej sprawie koalicję wspólnych interesów, tym lepiej.
Pamiętajmy, że bogatsze państwa jasno mówiły o wprowadzeniu podatku cyfrowego (kwestią do określenia jest, na ile będzie on kompatybilny z pierwszym filarem najnowszej reformy proponowanej przez G7), o unijnym cle węglowym, które ma ochronić ekologiczną produkcję przemysłową na Starym Kontynencie, czy też o planach harmonizacji podstawy opodatkowania CIT na terenie całej UE. Szczególnie ten ostatni pomysł wraca jak bumerang, a największe państwa Wspólnoty odnoszą się do niego entuzjastycznie. Z kolei Irlandia, Szwecja i… Polska dostrzegały w nim zagrożenie dla swoich interesów i konsekwentnie go blokowały. Jak będzie teraz, gdy Komisja Europejska ponownie o nim mówi? Czy Polska podzieli los Irlandii przy okazji publikacji kolejnych fiskalnych pomysłów bogaczy? Mam nadzieję, że nie i że rząd śledzi narodziny „podatkowego koncertu mocarstw”. Nie byłoby bowiem dobrze zaspać gruszki w popiele i finalnie zostać zmuszonym do poparcia zmian, na których stracimy.