Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie – mawiał Kant. To samo mógłby powtórzyć wiceminister finansów Jacek Kapica w kontekście wojny – bo to jest już wojna – w której naprzeciw siebie stanęły dwie armie: celników i jednorękich bandytów.
I ja trzymam jego stronę. Z powodów moralnych właśnie. Nie tylko dlatego, że świat szeroko rozumianego hazardu wygląda często, niestety, tak jak w znakomitym „Kasynie” Martina Scorsese. I nie tylko dlatego, że w życiu wielu graczy czyni spustoszenie jak u tytułowego bohatera „Hazardzisty” z Philipem Seymourem Hoffmanem. Także dlatego, że są dużo lepsze sposoby wydawania pieniędzy i spędzania wolnego czasu niż w towarzystwie automatów do gry. Bez nich można się po prostu obejść. A jeśli ktoś nie może? To winien podzielić argumenty ministerstwa zawarte np. w odpowiedziach na interpelacje poselskie, że poza względami fiskalnymi (ogromna szara strefa w branży, liczne nieprawidłowości przed i po nowelizacji przepisów) są też i te dotyczące ochrony konsumentów oraz zdrowia społecznego. A zgodnie z nimi dostęp do hazardu powinien być limitowany. Szkoda wprawdzie, że nikt o tym nie pomyślał wcześniej, zanim desant jednorękich bandytów opanował cały kraj, i że jak zwykle uczymy się na błędach. Ale tak czy inaczej zgoda – zasada wolności gospodarczej nie jest bezwzględna i są rzeczy ważniejsze od niej.
Nie będę więc udawał, że wprowadzone w 2009 r. przepisy mi się nie podobają. Stawiają one jednorękich bandytów pod ścianą i dają im wybór – albo są w kasynie, albo w „areszcie” (o ile tylko wpadną w ręce celników). Pytanie tylko – podobnie jak w wielu innych przypadkach – jak regulacje zostały wdrożone? O to idzie walka. A stawką są miliardy złotych. Obie armie posługują się tym samym orężem: zawiadomieniami do prokuratury, paragrafami, wykładnią, opiniami, rozbieżnymi orzeczeniami. Jednak tylko jedna może mieć rację.
Dla ministerstwa sprawa jest jasna: przepisy obowiązują i nie da się ich podważyć, nawet podnosząc argument, że nie uzyskały zawczasu notyfikacji Komisji Europejskiej. Nie wiadomo tylko, czy jest to – nomen omen – urzędowy optymizm, czy też i my wszyscy możemy być pewni, że po naszej stronie jest nie tylko prawo moralne, ale i prawo po prostu. Jeśli tak, możemy odetchnąć z ulgą. Jeśli nie – to mamy kolejny legislacyjny dramat, a widmo wielomiliardowych odszkodowań dla dowodzących armią jednorękich bandytów stanie się realne. A przecież to my (Skarb Państwa) będziemy musieli się na nie zrzucić, jak nie przymierzając w przypadku rozliczeń z Eureko za spartaczoną prywatyzację PZU. Przewaga moralna, choć ważna, na niewiele nam się wówczas zda.
Trybunał Konstytucyjny wskaże zwycięzcę. Ale dobrze by było – bez względu na werdykt (profiskalny lub nie) – aby przy okazji powiedział wprost, kto w tej pokerowej rozgrywce miał silną rękę, a kto blefował jak Wielki Szu.