Parafrazując powiedzenie Johna McCullocha, można powiedzieć, że jeśli system podatkowy dopuszcza ulgi, to politycy są w morzu bez steru i kompasu i nie ma takiej głupoty i niegodziwości, której nie mogliby popełnić.
Pomysł na powszechną ulgę internetową jest tego najlepszym przykładem. Słówko historii na temat tej ulgi. Była kiedyś partia, która podobnie jak PO wygrała wybory i z wielką werwą przystąpiła do rządzenia. Ale entuzjazm społeczeństwa malał szybko, a panie i panowie posłowie myśleli już o następnej kadencji. Nie martwili się więc, czy prawo, które stanowią, jest dobre - ważne było jedynie, czy zyska poklask w narodzie. W ten sposób posłowie uchwalili zwolnienie z VAT na usługę dostępu do internetu, co było niezgodne z unijną dyrektywą i czego wszyscy mieli świadomość - ale co tam dyrektywy, kiedy idzie o zachowanie poselskich posad. Gdy mleko się rozlało i pod presją Komisji Europejskiej trzeba było zmieniać przepisy, aby osłodzić gorycz porażki, wprowadzono ulgę internetową w podatku dochodowym. Jedynym celem tej ulgi było poprawienie samopoczucia posłów, którzy musieli dokonać okrutnej dla siebie rzeczy - wprowadzenia 22-proc. VAT na internet.
Ulga ta nie ma żadnego wpływu na dostępność internetu w Polsce, jeśliby więc uczciwie ocenić efektywność wydanych pieniędzy budżetowych, to trzeba by przyznać, że pieniądze te zostały zmarnowane. Ale politycy niewiele się uczą - stąd pomysł, by ulgę tę rozszerzyć. Obniżanie podatków i upraszczanie systemu podatkowego jest nośnym hasłem, a i dobrym pomysłem. Jednak w codziennym życiu polityków ważniejsze są doraźne fajerwerki - można zabłysnąć na chwilę, a chwila to dla niektórych polityków wieczność.