Komisja Europejska wszczęła postępowanie w sprawie daniny, jaką miały płacić sieci handlowe. Rząd musi wymyślić ją na nowo. Komisja zarzuca polskiemu rządowi, że przez przyjęcie progresywnego systemu podatku handlowego dyskryminuje podmioty o największych obrotach.
Najwyższą stawkę – 1,4 proc. – płaci się od obrotów ponad 170 mln zł miesięcznie. Komisja chce zbadać, czy Polska nie faworyzuje mniejszych sieci i sklepów, stosując m.in. zwolnienie dla obrotów nieprzekraczających 17 mln zł miesięcznie. Dla wartości sprzedaży między 17 a 170 mln zł stosowana miała być stawka 0,8 proc. podatku.
Ministerstwo Finansów twierdzi, że nie jest zaskoczone decyzją Komisji. Wynikało to z wymiany korespondencji między Brukselą a Warszawą w tej sprawie. Nie są zaskoczeni również politycy PiS.
– Można się było tego spodziewać. Duże sieci wydały dość głośny krzyk i rozpoczęły lobbing w Brukseli, a zaczęły od pani komisarz Elżbiety Bieńkowskiej. Teraz trzeba poczekać na formalną decyzję i jej uzasadnienie – wskazuje poseł Adam Abramowicz z PiS, przewodniczący parlamentarnego zespołu na rzecz przedsiębiorczości i patriotyzmu ekonomicznego, który aktywnie pracował nad wprowadzeniem podatku handlowego.
Do czasu opublikowania wyników postępowania pobór podatku powinien zostać wstrzymany. To oznacza brak wpływów w budżecie. Jednak nawet jeśli w tym roku z podatku handlowego do budżetu nie wpłynie nawet złotówka, to nic się nie stanie. Jednorazowe dochody z aukcji LTE i wypłata zysku z Narodowego Banku Polskiego wraz z odbudową wpływów z VAT i wyższymi dochodami z PIT właściwie już zabezpieczyły zrealizowanie tegorocznego budżetu. Po sierpniu deficyt wyniósł niecałe 15 mld zł, co stanowiło 27,3 proc. rocznego planu. Tak niskiego wykonania deficytu nie było od 7 lat. Ekonomiści już zaczynają szacować, o ile niższy niż ustawowy limit będzie on w całym roku. Według ekspertów PKO BP deficyt wyniesie ok. 45 mld zł, czyli nawet o 10 mld zł mniej od planu. Dla porównaniu dochody z podatku handlowego zaplanowano na ten rok w wysokości 472 mln zł.
Gorzej może być w przyszłym roku. Wówczas wpływy od sklepów miały wynieść 1,6 mld zł, co jest już zauważalną kwotą. Zwłaszcza w takim budżecie jak przyszłoroczny, z wysokimi wydatkami w sferze społecznej (samo wsparcie dla rodzin ma kosztować 36,6 mld zł) i bardzo napiętym planem dochodów. Same działania uszczelniające w podatku VAT, klauzula obejścia prawa podatkowego czy pakiet paliwowy w sumie mają dać ok. 9,5 mld zł. To prognoza, której nie sposób dziś zweryfikować. Rząd będzie więc zapewne chciał zawalczyć o podatek handlowy i ma jeszcze trzy miesiące na opracowanie nowej koncepcji, takiej, by budżet na tym nie tracił. Najprościej byłoby wyliczyć nową stawkę liniową dla wszystkich sklepów, analogicznie do tego, jak zrobili to Węgrzy. Ale politycy zdają sobie sprawę, że mogłoby to wywołać kolejne protesty handlowców.
Poseł Adam Abramowicz mówi, że warto powalczyć o utrzymanie zwolnienia z podatku dla małych i średnich sklepów. – Nie odpuszczałbym tego zwolnienia. Według unijnych dyrektyw tego typu firmy należy wspierać, a nasza ustawa uwzględnia definicję takiej firmy pod względem obrotów przy zwolnieniu z podatku. Komisja Europejska może mieć zastrzeżenia do progresji. Kiedy już dostaniemy te uwagi, będziemy się zastanawiać, czy i jak poprawić ustawę. Faktem jest, że podatek liniowy z kwotą wolną byłoby łatwiej obronić i taka była rekomendacja naszego zespołu – mówi poseł.
Drugi wariant to powrót do koncepcji uzależnienia wielkości podatku od powierzchni sklepu albo do jakiegoś systemu mieszanego. Ministerstwo Finansów już analizowało alternatywne wersje, według jednej z nich opodatkowany miałby być metr kwadratowy powierzchni ponad ustalony próg. W tym scenariuszu byłby to lokalny podatek od nieruchomości, który trafiałby do samorządów. W zamian proporcjonalnie pomniejszano by ich udział we wpływach z PIT.
– Można oczywiście znów dyskutować o koncepcji podatku uzależnionego od powierzchni. Ale kiedy propozycja padła po raz pierwszy, wywołała protesty handlowców. Duża powierzchnia nie zawsze oznacza duży obrót. Aczkolwiek można pomyśleć, czy samorządów nie wyposażyć w taki instrument. Wówczas byłby to podatek lokalny, na wzór tego, który funkcjonuje choćby we Francji – mówi poseł Abramowicz.
Przedstawiciele sieci handlowych nie ukrywają zadowolenia z decyzji Komisji. Jak mówią, pojawiła się ona w ostatnim momencie: firmy handlowe nie zdążyły bowiem jeszcze wypełnić stosownych dokumentów w związku z nowym obowiązkiem, a tym samym naliczyć i odprowadzić należnego podatku. Miały bowiem na to czas do końca miesiąca.
Wejście w życie z początkiem września przepisów o podatku handlowym wywołało już jednak sporo zamieszania na rynku. Konsekwencje tego ponieśli przede wszystkim dostawcy. – Od czasu gdy już było wiadomo, że podatek zacznie obowiązywać, sieci przygotowywały się do jego wejścia w życie. Jak? Poprzez zmiany w asortymencie, w którym stawiały na towary dobrej jakości, ale w niższej cenie. To miało miejsce w oparciu o porozumienia z dostawcami – tłumaczy Andrzej Faliński, dyrektor generalny Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji.
To oznacza, że już od kilku miesięcy dostawcy otrzymywali nowe warunki współpracy. Oficjalnie do takiej zagrywki przyznała się sieć Stokrotka. Nieoficjalnie producenci mówią, że zrobiła to większość dużych sieci.
Andrzej Faliński przyznaje, że asortyment w marketach został znacząco przebudowany. – Obowiązują zupełnie nowe umowy o współpracy z dostawcami, których renegocjacja nie wchodzi na tym etapie w grę. Szczególnie teraz, kiedy jest taka nadpodaż towarów. To skończyłoby się dla producentów wypadnięciem z sieci – podkreśla.
I przyznaje, że powrót do współpracy z dostawcami na poprzednich warunkach nie wchodzi w grę również z innego powodu. – Uważamy, że pojawi się inna forma opodatkowania. Do tego szykuje się zakaz handlu w niedzielę. Zatem nie znikną obciążenia dla firm, a wręcz odwrotnie, dojdą nowe – uważa Andrzej Faliński.