Jeszcze większy paradoks ujawnił się, gdy na skutek wyroku TK zapadło pierwsze orzeczenie sądu kasacyjnego (opisaliśmy je w DGP w artykule „Brak publikacji wyroku TK nie jest przeszkodą dla NSA”, DGP nr 157/2016).
Bo oto mamy sytuację, w której burmistrz miasta musi wydać z gminnej kasy 80 tys. zł, mimo że to nie on był dłużnikiem, a wręcz przeciwnie – wierzycielem. Na tyle bowiem wycenił swój wysiłek naczelnik urzędu skarbowego, który w tej sprawie działał jako organ egzekucyjny. Egzekucja się nie powiodła, więc naczelnik poszedł do burmistrza i zażądał... 70 tys. zł za samo tylko zajęcie rachunku bankowego.
Nie sposób winić urzędnika, gdy pozwala mu na to wadliwe prawo. Spróbujmy jednak spojrzeć na to z większej perspektywy. Burmistrz jest związany dyscypliną finansów publicznych i musi dochodzić budżetowych należności. Gdyby tego nie robił, groziłaby mu odpowiedzialność karna.
Z drugiej strony nie ma on wpływu na egzekucję, bo tym zajmuje się całkiem inny organ i jeśli się ona nie powiedzie, włodarz musi wyłożyć z miejskiej kasy 80 tys. zł (bo oprócz opłaty za zajęcie rachunku naczelnik urzędu zażądał jeszcze 11 tys. zł opłaty manipulacyjnej i 3 zł za sporządzenie protokołu o stanie majątkowym).
A to przecież tylko jedna nieudana egzekucja. Trudno podejrzewać urzędników fiskusa o działanie z premedytacją, ale coś jest na rzeczy, skoro nawet sam trybunał w swoim wyroku przyznał, że system opłat egzekucyjnych „nie mobilizuje organu egzekucyjnego do podejmowania szybkich działań czy sprawnego postępowania”.
Przypomnijmy, że zanim uchylono starą ustawę o finansach publicznych (tę z 2005 r.), urzędy skarbowe mogły gromadzić na rachunku dochodów własnych wpływy z opłat egzekucyjnych. Finansowały z nich wydatki bieżące i inwestycyjne (materiały biurowe, szkolenia i inne wydatki związane z działaniem naczelnika urzędu skarbowego jako organu egzekucyjnego). A także – co nie mniej istotne – wynagrodzenie prowizyjne.
To się zmieniło od 2010 r. Obecnie zadania te i wynagrodzenia są finansowane wprost z budżetu państwa.