W I kwartale państwo wyprodukowało 6654 strony aktów prawnych i pobiło kolejny rekord – policzyła jedna z firm doradczych. Chodzi o akty, które w tym czasie weszły w życie. Bez wątpienia jesteśmy państwem prawa, które dysponuje taśmą produkcyjną, o jakiej Henry Ford mógłby tylko pomarzyć. Co z jakością?
Dokumentów jest za dużo, żeby wszystkie przeanalizować przy pomocy świeżo uruchomionej aplikacji, która bada, czy tekst (ustawy, rozporządzenia, decyzji itd.) jest zrozumiały, a właściwie – jak bardzo jest niezrozumiały. Program stworzony przez naukowców z wyższych uczelni i z PAN działa dobrze. Potwierdza, że teksty urzędowe – nie tylko podatkowe, choć te są wdzięcznym przykładem – nierzadko zrozumie jedynie ich autor. A i co do tego nie można mieć pewności. Niektórzy twierdzą, zapewne przesadzając, że w tym szaleństwie jest metoda: petent, który zawsze rozumiałby, co się do niego mówi bądź pisze, byłby przecież niebezpieczny, a podatnik w szczególności.
Nie wiadomo, czy legislatorzy i urzędnicy korzystają ze wspomnianej aplikacji i sprawdzają poziom swoich wypracowań. Wiadomo za to, że mają wiele szkoleń. Uczą się nie tylko – jak ongiś – poprawnego redagowania pism, ale też sztuki przekazywania informacji (ustnie bądź pisemnie), narzędzi komunikacji wewnętrznej i zewnętrznej (tu chodzi m.in. o „stworzenie pozytywnej relacji z klientem” oraz o zdobycie „kompetencji komunikacyjnych”) czy też „umiejętności określania typu klienta” (?). Jednak najczęściej zajęcia dotyczą „kreowania postaw komunikacji asertywnej” bądź po prostu komunikacji asertywnej. To pierwszy powód do niepokoju. Drugi? Dopóki w niniejszym tekście nie wspomniałem o szkoleniach, był on oceniany przez wspomnianą aplikację jako „łatwy” (poziom gimnazjum).
Później było już gorzej. Może więc być i tak, że podatnicy słono płacą za szkolenia (są finansowane z pieniędzy publicznych), po których i tak ujrzą ustawę lub rozporządzenie albo otrzymają pismo przeznaczone wyłącznie dla osób z doktoratem i głęboką specjalistyczną wiedzą. Po trzecie, nie ma jeszcze takiej aplikacji, która pozwoliłaby walczyć z o wiele poważniejszą plagą – typowo legislacyjną. Chodzi o częsty brak refleksji nie tylko, jak przepis ma być sformułowany, ale też jakie będą konsekwencje takiego czy innego jego brzmienia. A jeszcze bardziej – jak się on ma do innych regulacji czy też jaką faktycznie zmianę wprowadza. Na razie mamy więc bardziej fabrykę niż państwo prawa. I asertywnych jej pracowników .