Radosław Kowalski doradca podatkowy / Dziennik Gazeta Prawna
Ostatnio internet obiegła, jak błyskawica, wiadomość: jeden z doradców ministra finansów stwierdził, że niższy, ale jednolity VAT jest lepszy niż wyższy, ale zróżnicowany. Też mi odkrycie! Oczywiście każdy, kto chociaż trochę zna się na podatkach, wie, że w przypadku VAT obniżanie stawki to de facto jej wyrównywanie – nic w tym złego. To, że niższe podatki w dłuższej perspektywie oznaczają wyższe wpływy, to prawda, tylko że spóźniona, bo o tym kilkaset lat temu mówił niejaki Smith, Adam Smith. Czyżby już zaczęły się przedwyborcze obietnice fiskalne? Niestety, rzeczywistość jest inna: podatki rosną (a przynajmniej tak mi się wydaje).
Z perspektywy czasu należy stwierdzić, że podwyższenie stawek VAT (niby przejściowe, ale przecież prowizorki i rozwiązania przejściowe są najbardziej trwałe) było bardzo poważnym błędem prawodawcy podatkowego. I nie chodzi tutaj tylko o błąd fiskalny, ale polityczno-wizerunkowy, wyrzucenie w błoto zasad liberalizmu (a teoretycznie z tej opcji wywodzi się partia rządząca). Jak pokazują najnowsze zmiany w przepisach (zarówno te, które już weszły w życie, jak i te projektowane), można spokojnie zwiększać obciążenia podatkowe bez podwyższania stawek. Ponad wszelką wątpliwość resort finansów i inni stanowiący prawo działają obecnie bardziej subtelnie niż jeszcze jakiś czas temu. Po co narażać się na medialną krytykę, zwłaszcza w roku wyborczym i wobec wcześniejszych obietnic podatkowych w stylu 3 x 15 (chyba już mało kto o tym pamięta – a czasami mam wrażenie, że bliżej nam do wyniku takiego działania i stawki 45 proc.), jeżeli spokojnie można jeszcze lepszy skutek uzyskać dostosowując przepisy (najbardziej „chodliwe” jest dostosowanie do prawa unijnego – jakoś dziwnie zazwyczaj pro fisco) czy uszczelniając system podatkowy (oczywiście dla dobra porządnych podatników, walcząc z różnymi oszustami, którzy odważyli się optymalizować obciążenia fiskalne).
Zwłaszcza w tym ostatnim dostrzegamy od pewnego czasu dużą determinację ustawodawcy podatkowego.
W imię takich i podobnych haseł prawodawca (zawsze dla naszego wspólnego dobra) np.: poszerza, ocierając się o granice absurdu, wyłączenia w ramach cienkiej kapitalizacji, przygotowuje przepisy nakładające na podatników obowiązki w zakresie wyznaczania proporcji, której sam prawodawca nie był w stanie ustalić (oczywiście nawiązuję do 50-proc. proporcji od zakupów samochodowych – wprawdzie według aktualnej wersji projektu te zmiany mają wejść od stycznia 2016 r., ale, bynajmniej, projektodawca nie zechciał się z nich wycofać – a wystarczyłoby powrócić do koncepcji przeniesienia nowych regulacji z ust. 2a i następnych do 1a i następnych w art. 86 ustawy o VAT – ale o tym to już się rozpisywałem i zapewne nie raz jeszcze powrócę), zamierza wprowadzić odwrotne (czytaj: czasami podwójne) opodatkowanie tabletów, smartfonów, laptopów.
I właśnie nad tym ostatnim odkryciem legislacyjnym pochylmy się przez chwilę.
Istota pomysłu sprowadza się do tego, że o tym, kto jest podatnikiem – sprzedawca czy nabywca, ma decydować wartość jednolitej gospodarczo transakcji, a dokładniej to, czy przekracza ona 20 tys. zł. Problem w tym, że już dzisiaj pojawiają się pytania, co to jest ta tajemnicza jednolita gospodarczo transakcja. Są one uzasadnione, zwłaszcza gdy uwzględnimy zastrzeżenie, że o odrębności transakcji nie muszą decydować różne zamówienia, umowy czy faktury. Brak jest również jakiegokolwiek horyzontu czasowego. Nauczeni doświadczeniami zdobytymi na złomie, blachach i innych towarach dotkniętych odwrotnym obciążeniem, przy których nie było przecież żadnych progów kwotowych, podatnicy obawiają się sytuacji, w których zarówno dostawca, jak i nabywca będzie poczuwał się do bycia podatnikiem. Efekt: jeżeli się nie „dogadają”, VAT zapłaci jeden i drugi, przy czym drugi nie odliczy VAT naliczonego przez pierwszego...
Konia z rzędem temu, kto powie, co jest jednolitą transakcją w sytuacji, w której podatnik współpracuje z dostawcą, nabywając w różnych odstępach czasu sprzęt. O ile lepiej byłoby wprowadzić np. roczny limit, naliczanie narastająco wartości sprzedaży i obowiązek opodatkowania odwrotnego po jego przekroczeniu. Tylko to byłoby zbyt jasne i czytelne. Lepiej zrobić niejasną definicję, zastosować nieprecyzyjne pojęcie, a wy podatnicy spierajcie się: kto przegra, ten płaci (fiskusowi).