Prace nad przepisami dotyczącymi odliczania VAT od aut, od paliwa do nich i od wydatków eksploatacyjnych – zarówno tymi, które obowiązują od 1 stycznia 2014 r., jak i mającymi wejść w życie od kwietnia – to kolejna lekcja poglądowa na temat tego, jak przygotowywane jest prawo podatkowe w Polsce.
W jaki sposób, w jakim tempie (przecież można było opracować nowelizację zawczasu, choćby i rok temu, uzyskując odpowiednio wcześniej stanowisko Komisji Europejskiej) oraz z jakimi zamierzonymi i niezamierzonymi efektami.
A propos tych pierwszych. Ministerstwo Finansów zrobiło wszystko, by po zmianach w ustawie prawo do odliczenia 100 proc. VAT zapłaconego przy zakupie auta było iluzją, a nie rozwiązaniem dostępnym dla firm. Takie są przecież konsekwencje obostrzenia, zgodnie z którym pełne potrącenie dopuszczalne będzie jedynie w odniesieniu do samochodów używanych wyłącznie w działalności gospodarczej – i w przypadku których wykluczona jest możliwość wykorzystywania ich na cele prywatne.
Kto nie chce udowadniać, że nie jest wielbłądem, i narażać się na przykre spory z fiskusem, w których ze względu na proponowane brzmienie przepisów stanie na z góry straconej pozycji (przynajmniej zanim za sprawę zabiorą się sądy) – zastosuje 50-proc. odliczenie. I o to ministerstwu chodziło. Pełne potrącenie będzie wyjątkiem; zdecydują się na nie nieliczne, zapewne duże, firmy i... chyba tylko desperaci.
Inni podporządkują się zamysłom fiskusa. Nie oznacza to jednak, że spotka ich nagroda. Przeciwnie. Przedsiębiorcy obawiają się, że dla urzędników skarbowych odliczenie 50 proc. podatku może być sygnałem, że auto ma faktycznie mieszane zastosowanie: służbowe (w działalności) i prywatne. A to drugie ma zaś skutki, podobnie jak i dziś, w PIT (nieodpłatne świadczenie dla pracownika – patrz tekst powyżej). Obawy są przesadzone? Proponowane przepisy ich nie rozwiewają, raczej mnożą. A doświadczenie wskazuje, że wyobraźnia urzędników nie ma granic.
Nie wiem już sam, czy zamierzonym, czy też niezamierzonym (ale przecież łatwym do przewidzenia) efektem zmian są też oczywiście zamieszanie, niepewność, tymczasowość różnych rozwiązań i, jak zawsze, bałagan legislacyjny. Wszystko to odbija się na przedsiębiorcach.
Gdyby ktoś wspomnianą na wstępie lekcję chciał wreszcie odrobić, np. w Ministerstwie Finansów, byłaby nadzieja na to, że w przyszłości będzie lepiej. Realnie rzecz oceniając, trzeba jednak przyznać, że szanse na to są marne. Wyglądałoby to może inaczej, gdyby było jasne, kto konkretnie powinien być w tym przypadku uczniem. Kto nie przygotował pracy domowej i np. nie złożył na czas wniosku do Komisji Europejskiej o zgodę na ponowne zastosowanie reguł innych niż obowiązujące w UE. Kto nie opracował z dostatecznym wyprzedzeniem przemyślanej i klarownej nowelizacji ustawy o VAT oraz nie zadbał o to, by rozwiać wątpliwości przedsiębiorców i wyeliminować czyhające na nich pułapki. A na końcu – jaka go za to spotkała nagroda. Sęk jednak w tym, że biurokracja jest u nas zupełnie anonimowa. Dlatego nie uczy się na własnych błędach.