Gminy od lat mają kłopot: niechęć Polaków do legalizowania pobytu w danym miejscu. Nie chcemy się przemeldowywać, ujawniać rzeczywistego miejsca zamieszkania. Przynajmniej przed urzędnikami. Ale ci i tak znają nasz adres – jako adres do korespondencji.
Tymczasem wyraźne zdeklarowanie się, że mieszkamy tam, gdzie mieszkamy, ma dla samorządów realny finansowy wymiar. Liczba osób zamieszkujących daną gminę decyduje o tym, jak wysoki jest jej udział we wpływach z PIT. Dlatego gminy organizują akcje, by nakłonić ludzi do zadeklarowania się – gdzie naprawdę mieszkają. Ale żadne ulgi czy ułatwienia w przyjmowaniu dzieci do przedszkola nie są w stanie nakłonić nas do takich przenosin. Miejsce zamieszkania to zgodnie z przepisami to, w którym przebywamy z zamiarem stałego pobytu. O tym, czy tak jest, decydujemy my sami. Jeśli uznamy, że mieszkamy gdzieś tymczasowo, nawet gdyby trwało to kilkanaście lat, nikt nie zmusi nas do zmiany zdania. Kłopot w tym, że większość z nas nie wie, jaka jest różnica między miejscem zamieszkania a zameldowania. Dlatego we wszelkiej korespondencji urzędowej stosujemy metodę „na dowód”: wpisujemy umieszczony tam adres zameldowania.
Ten nasz brak wiedzy postanowił wykorzystać fiskus. Nowe deklaracje podatkowe są skonstruowane tak, by nikt nie miał już wątpliwości, że trzeba w nich podać miejsce zamieszkania. To rzeczywiste, a nie papierowe. W ten sposób resort finansów może przy okazji wprowadzanych zmian oddać przysługę dużym miastom. W końcu znajdzie się sposób na to, by ustalić, kto faktycznie w nich mieszka. Tyle że wszędzie tam, gdzie ktoś zyskuje, ktoś musi tracić. W fiskalnych statystykach będzie rosła liczba mieszkańców dużych aglomeracji. Ale równocześnie wiele mniejszych miejscowości może zacząć się w przyspieszonym tempie wyludniać, a ich budżety nadspodziewanie szybko kurczyć.