- Gdy ktoś w 1950 r. zabił, to po 30 latach zbrodnia się przedawniła, ale jeśli został wywłaszczony, to w świetle obowiązujących regulacji zawsze może to zakwestionować i ubiegać się o zwrot nieruchomości - mówi Marcin Włodarski dla DGP.
dr Marcin Włodarski, specjalista prawa nieruchomości z kancelarii LSW
4 czerwca minęło 30 lat od symbolicznej zmiany systemu, więc nawet przyjmując założenie, że możliwość dochodzenia zwrotu nieruchomości była w PRL zawieszona, co przerywało bieg zasiedzenia, argument ten stracił rację bytu. Weszła też w życie ustawa o gospodarce nieruchomościami, która wygasza roszczenie o zwrot wywłaszczonej ziemi po upływie 20 lat. Czy to oznacza zamknięcie kwestii reprywatyzacji?
Myślę, że nie doczekamy się już ustawy reprywatyzacyjnej, bo będzie to zbyt kosztowne dla Skarbu Państwa. A z punktu widzenia spadkobierców byłych właścicieli ona będzie niesprawiedliwa, bo jeśli ktoś przez 30 ostatnich lat mógł dochodzić roszczeń reprywatyzacyjnych w pełni, to zaproponowanie mu ustawą mniejszego, procentowego udziału w odzyskanym majątku, uzna za niekonstytucyjne. Każda regulacja w tej sprawie będzie oceniana przez instytucje europejskie, które często powiedzą, że jest to przepis niezgodny z prawem unijnym i dyskryminujący. Mieliśmy już przykład przy ostatnim projekcie z 2016 r., do którego ministerstwo sprawiedliwości wprowadziło np. obowiązek posiadania polskiego obywatelstwa osób domagających się zwrotu nieruchomości. I pojawiły się głosy, że to dyskryminacja obywateli niepolskich.
Ale czy w ogóle potrzebujemy ustawy? Może można zamknąć sprawę przez nowelizację innych przepisów albo zmianę podejścia sądów i urzędów?
Na pewno potrzebujemy racjonalnego Skarbu Państwa i mocnego przeciwdziałania roszczeniom. Chodzi o to, by nie poszerzać literalnej interpretacji przepisów w tym zakresie. Wykładnia rozszerzająca stała się zmorą choćby przy dekretach warszawskim czy o reformie rolnej. Podobnie było ze zwrotami wywłaszczonych nieruchomości. Problem dekretowy obejmuje Warszawę w starych granicach z 1945 r., a grunty wywłaszczone obejmują dzielnice przyłączone później do stolicy i przede wszystkim całą Polskę, ale mechanizm jest w obu przypadkach podobny. I w podobny sposób przepisy były nadinterpretowane. Dochodzi do większych lub mniejszych nieprawidłowości, które blokują proces inwestycyjny, bo pojawiają się roszczenia do kolejnych nieruchomości.
W ustawie o gospodarce nieruchomościami przewidziano, że roszczenia o zwrot nieruchomości wywłaszczonej dawniej niż 20 lat temu można składać w ciągu 12 miesięcy od wejścia w życie tej ustawy. Czy to też może być przedmiotem krytyki organów UE?
W świetle ostatniego wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 2015 r. można uznać, że jeśli mamy konflikt między prawem jednostki a prawem społeczeństwa, to dobro ogółu powinno być lepiej chronione niż indywidualny interes, stąd zapisy o zasadach współżycia społecznego i nadużyciu prawa w kodeksie cywilnym. Jak ktoś w 1950 r. zabił, to po 30 latach zbrodnia się przedawniła, ale jeśli został wywłaszczony, to w świetle obecnie obowiązujących regulacji zawsze może zakwestionować wywłaszczenie i ubiegać się o zwrot nieruchomości. Nie chcę wyjść na kogoś, kto jest przeciwny roszczeniom, bo nie o to tu chodzi. Uważam jedynie, że sama idea szeroko rozumianej reprywatyzacji jest po prostu nadużywana i państwo powinno podjąć działania, które ukrócą „szantaż reprywatyzacyjny”, np. ustalając termin na złożenie wniosku o zwrot nieruchomości, tak jak w omawianym projekcie zmiany ustawy o gospodarce nieruchomościami. Zupełnie inna jest sytuacja wywłaszczanego w czasach PRL, a inna wywłaszczanego dzisiaj. W Polsce Ludowej posiadanie nieruchomości było bardzo dużym kłopotem i obciążeniem finansowym. Poza tym bardzo wiele nieruchomości zostało wywłaszczonych w 1918 r. dekretem Naczelnika Państwa, np. pod posterunki policji. Czy moralne jest wnioskowanie o ich zwrot? Bo w sensie prawnym jest to nadal możliwe.
I jak do tego podchodzą sądy?
Jest uchwała siedmiu sędziów NSA w sprawie dużych osiedli mieszkaniowych, w której wprost powiedziano, że organu zwrotowego nie powinien interesować konkretny metr kwadratowy gruntu, tylko ogólny cel, jakim była budowa osiedla. I jeśli została zrealizowana, to nie sprawdza się, czy każdy blok stoi właśnie tam, gdzie miał stać według planu realizacyjnego. Osiedle mieszkaniowe w czasach PRL było gigantycznym przedsięwzięciem, liczącym kilkadziesiąt hektarów powierzchni. Normą w takich sytuacjach był podział na kilka planów realizacyjnych. Do każdego była dołączona mapa opisująca, co będzie zrealizowane na konkretnym metrze kwadratowym. Planowano budowę całego osiedla – z przedszkolami, żłobkami, szkołami, świetlicami, ciepłowniami, lokalnymi kotłowniami czy sklepami. Realizacja inwestycji trwała 5 czy 10 lat, a w trakcie okazywało się, że nie będzie potrzeba np. kotłowni, bo osiedle będzie podłączone do miejskiej sieci ciepłowniczej, którą właśnie wybudowano. Ale skoro był już zaplanowany budynek i zabezpieczone na niego materiały budowlane, to zamiast kotłowni stawiano np. żłobek. I obecnie ktoś składa wniosek o zwrot nieruchomości, argumentując, że wywłaszczenie było pod kotłownię, a tego celu nie zrealizowano. Wskazywano na pierwotny plan realizacyjny, nie zwracając uwagi, że mógł on zostać zmieniony.
Podatek katastralny można by dość łatwo „sprzedać” wyborcom, o ile zastosuje się pewne PR-owskie sztuczki
Podobnie jest z nasadzeniami roślinnymi. Był to powód do żądania zwrotu nieruchomości, bo jabłonie czy wiśnie posadzone w ramach gospodarstwa rolnego nie zostały po wywłaszczeniu wycięte i do dziś są tam jako zieleń osiedlowa. Właściciel uważał, że powinno się całe gospodarstwo zniszczyć i posadzić nowe drzewa, a jeśli nie, to nie zrealizowano celu wywłaszczenia i należy mu się zwrot. Około cztery lata temu NSA zmienił linię orzeczniczą, uznając, że osiedle należy traktować jako całość. Nieważne, czy w danym miejscu jest żłobek czy szkoła, albo że zieleń osiedlową przeznaczano na parkingi. Tyle że do momentu tego orzeczenia dokonano kilkudziesięciu zwrotów.
Według standardów archiwizacyjnych po 10 latach ta dokumentacja powinna zostać zniszczona.
Według obecnie obowiązujących zasad archiwizacji dokumentów tak. Z akt wywłaszczeniowych nie niszczy się jedynie decyzji wywłaszczeniowej. Tylko dlatego że większość urzędów nie bardzo przejmuje się długością terminów archiwizacji, dokumenty były w ogóle dostępne. Ale czasem wynikało z nich, że właściciel sam prosił o wywłaszczenie i stosowny pisemny wniosek znajduje się w aktach sprawy. Jego dzieci i wnuki mówiły oczywiście, że był przymuszany. Rozumiem różnicę w wartości tej nieruchomości teraz i 50 lat temu. W 1953 r. ktoś dostał za swoje 10 ha we wsi Górce pieniądze, za które mógł sobie kupić i umeblować mieszkanie w Warszawie (co wtedy było marzeniem wielu ludzi), a dziś za te 10 ha w okolicy ul. Górczewskiej dostałby minimum 10 mln zł. Nie mówię, że dochodzenie roszczeń jest złe, ale tu nie chodzi o naprawienie krzywd, tylko o interes.
Dlatego w skali Polski roszczenia zwrotowe są groźniejsze niż roszczenia dekretowe. Do 2002 r. sprawy dekretowe były bardzo dobrze prowadzone przez urząd miasta i nie było kontrowersyjnych decyzji – badano choćby dekretową przesłankę posiadania nieruchomości. Na 40 tys. spraw z dekretu około 30 tys. zostało zakończonych do końca lat 50., oczywiście w większości odmownie. Z pozostałych 10 tys. połowa to tzw. śpiochy miejskie – właściciel złożył wniosek, ale zrezygnował z prowadzenia postępowania. A po 1990 r. 20 tys. spraw zmartwychwstało, czyli stwierdzono nieważność decyzji dekretowych, i ta „moda” na stwierdzanie nieważności decyzji dekretowych trwała aż do lat 2012–2013.
Słusznie?
Nieważność to ostateczny środek stosowany w wyjątkowych przypadkach, żeby wzruszyć decyzję administracyjną i przywrócić praworządność. Dlatego nie objęto tej instytucji przepisami o przedawnieniu. Przykład spraw dekretowych jasno pokazuje, że ustawodawca powinien jednak wprowadzić termin na składanie wniosków o stwierdzenie nieważności w kodeksie postępowania administracyjnego. Trybunał Konstytucyjny w wyroku z 12 maja 2015 r. (sygn. akt P 46/3) orzekł o niekonstytucyjności art. 156 par. 2 k.p.a. w zakresie, w jakim umożliwia stwierdzenie – bez żadnych ograniczeń czasowych – nieważności decyzji wydanej bez podstawy prawnej lub z rażącym naruszeniem prawa, gdy od wydania decyzji nastąpił znaczny upływ czasu, a decyzja była podstawą nabycia prawa lub ekspektatywy. TK uznał to za sprzeczne z zasadą zaufania obywatela do państwa, w tym zasadą pewności prawa, która ogranicza działanie zasady praworządności – o ile restrykcyjnie rozumiany legalizm prowadziłby do nowych krzywd i naruszania słusznych praw innych osób. Zostawmy możliwość stwierdzania nieważności, jeśli to niezbędne, ale tylko z urzędu – nie na wniosek. Jeśli państwo uzna, że daną decyzję trzeba wyeliminować z obrotu prawnego, to niech to zrobi. Natomiast zasypywanie organów wnioskami o stwierdzenie nieważności i naciskanie na organy w tej sprawie skutkuje nadinterpretacją przepisów i zwiększeniem możliwości dokonywania zwrotów. To zaś ma negatywne skutki społeczne, bo pozbawia instytucje publiczne nieruchomości i wcześniej czy później zawsze doprowadza do nadużyć. Dlatego potem dochodzenie jakiegokolwiek roszczenia reprywatyzacyjnego jest bardzo źle odbierane społecznie. Osobną kwestią pozostaje, czy w ogóle powinno dochodzić do odzyskiwania nieruchomości w naturze, czy też należałoby wypłacać odszkodowania.
Jakie problemy mogą jeszcze wystąpić w związku z realizacją ubiegłorocznej ustawy uwłaszczeniowej, która była już dwukrotnie nowelizowana?
Ustawodawca trochę na siłę stara się likwidować użytkowanie wieczyste, chyba też nie ma na to pomysłu i nie jest do końca świadom konsekwencji swoich działań. Proces likwidacji użytkowania wieczystego wymaga silnej współpracy między samorządem a rządem, a tymczasem rząd stara się powiedzieć samorządom, że odetnie im bardzo dobre źródło finansowania. Opłaty z tytuły użytkowania wieczystego przynosiły miastom setki milionów złotych rocznie. Samorządy pytają, jak mają uzupełnić tę lukę. Można się więc zastanawiać, czy w perspektywie jakiś dwóch lat nie pojawi się podatek katastralny. Jego wprowadzenie wydaje się naturalną konsekwencją ograniczenia wpływów samorządów. Można się nawet pokusić o pytanie, czy włodarze miast, wydając szybko zaświadczenia o przekształceniu, nie powinni się bać zarzutu niegospodarności. Przekształcając użytkowanie we własność z bonifikatami, pozbawiają się bowiem nawet 98 proc. dochodów. Taki mieliśmy stan prawny przed kolejną już nowelizacją.
Czy rządowi może zależeć na wprowadzeniu podatku katastralnego?
Oczywiście, że oficjalnie nie, ale myślę, że rząd też patrzy na nieruchomości przez pryzmat interesu Skarbu Państwa. Podatek ten byłby źródłem finansowania, który można dość łatwo „sprzedać” wyborcom, o ile zastosuje się pewne PR-owskie sztuczki. Choćby slogan: kto jest bogaty i ma dużo nieruchomości, będzie płacił podatek solidarnościowy. Brzmi znajomo? Mnie dziwi, że rząd zapytał ministra sprawiedliwości, o ile trzeba będzie zwiększyć liczbę etatów dla referendarzy sądowych w związku z ustawą uwłaszczeniową, a nie zapytał samorządów o ich potrzeby finansowe związane z likwidacją użytkowania wieczystego. Gdy samorządy poproszą o większe wpływy z CIT lub VAT, to rząd się nie zgodzi. Mogą jeszcze podnieść podatek od nieruchomości, ale to też do pewnego pułapu. Wówczas konieczne będzie wprowadzenie czegoś, co będzie się co prawda nazywało inaczej niż podatek katastralny i będzie pobierane w podobnej wysokości, co opłata z tytułu użytkowania wieczystego. Podatek katastralny obciąży głównie właścicieli domów jednorodzinnych, bo do ustalania jego wymiaru będą uwzględniane powierzchnie niemieszkalne: garaże, strychy i piwnice. Gdybym był ustawodawcą, po uchwaleniu samych przepisów wprowadzających ten podatek dałbym samorządom wolną rękę w ustalaniu stawek.
Jak ocenia pan wstępny projekt MIiR nowej ustawy o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym?
Według mnie będzie to tylko zmiana nazewnictwa, w rzeczywistości decyzje lokalizacyjne będą odpowiadały warunkom zabudowy, a uzupełnienie zabudowy będzie tak samo nadużywane jak dziś wuzetki (decyzje o warunkach zabudowy). Czy uzupełnieniem zabudowy jest budowa budynku sześciokondygnacyjnego, gdy wszystkie wokół mają po trzy? To są te same problemy co dziś przy wuzetkach. Wszyscy mają świadomość, że studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania uchwala się łatwo, a plan zagospodarowania przestrzennego bardzo trudno, nawet gdy się wprowadzi plany częściowe.
Co jest największym problemem przy uchwalaniu planów zagospodarowania przestrzennego?
To, że od takiej uchwały zależy często wartość nieruchomości, która idzie potem bardzo w górę albo bardzo w dół. Nieruchomość z możliwością zabudowania jej apartamentowcami ma dużą wartość, a jeśli ma tam być publiczny park, to dla prywatnego właściciela jest bezużyteczna. W Warszawie mamy problem tzw. prywatnych lasów. Po wojnie bardzo dużo prywatnych nieruchomości rolnych było przymusowo zalesianych i teraz właściciele zostali z lasami w mieście. Wycinki drzew w zasadzie nie mogą prowadzić, a zabudowa na terenach leśnych nie jest przewidziana w planie. Mają więc las, z którym nic nie mogą zrobić, nikt go nie chce kupić. Mamy też przykład spółki Srebrna, który obrazuje częsty problem i nie chodzi tu o politykę. Jeśli mamy działkę budowlaną, to pada pytanie, co jest pierzeją. Jeśli działka graniczy z czterema ulicami, to inwestor zawsze wskaże ją tam, gdzie są najlepsze możliwości zabudowy (np. sąsiedztwo wieżowca). Gdybyśmy uznali, że pierzeją jest ul. Srebrna, to spółka może wybudować mały biurowiec. Jeśli uznamy, że pierzeją jest ul. Wronia, to tam mamy duże wieżowce. Moim zdaniem mały biurowiec powinien otrzymać pozwolenie, natomiast duży – nie. Chyba że będzie uchwalony plan zagospodarowania, który to umożliwi. Tymczasem miasto trochę na przekór zapowiedziało uchwalenie planu, ale takiego, który pozwoli na wybudowanie w tym miejscu tylko małego wieżowca, jeśli w ogóle. Ja uważam, że w planie w tamtym rejonie powinno się przewidywać duże wieżowce, ale i tak plan nie zostanie uchwalony, więc…
Dlaczego nie zostanie uchwalony?
Bo będzie oprotestowany. Miasto na wuzetce bardzo chętnie pozwoli wybudować wieżowiec, ale planistycznie nie... Był moment, gdy Śródmieście było przewidziane pod wieżowce – Pałac Kultury miał być nimi otoczony i powstały już wysokie biurowce w okolicach ul. Siennej. Raptem się okazało, że pl. Defilad ma być przeznaczony pod Muzeum Sztuki Nowoczesnej i park. I nagle do gry weszła niepozorna Wola – w okolicach ulic Grzybowskiej i Żelaznej wieżowce powstają jak grzyby po deszczu, a do niedawna Wola kojarzona była jedynie z terenami fabrycznymi i gettem. Pod budowę wieżowców wydawane tam były wuzetki. Miasto, zamiast samo ustalić politykę planistyczną i wyznaczyć, gdzie mają stać wieżowce, oddaje pole prywatnym inwestorom, których interesy nie muszą być zbieżne ze społecznymi.
Jak więc powinno wyglądać planowanie przestrzenne w Polsce?
Uważam, że powinniśmy odejść od takich planów zagospodarowania przestrzennego, jak one są rozumiane dzisiaj. Ich uchwalanie zajmuje nawet 15 lat, samorządy nie są w stanie ich przeforsować, bo obejmują zbyt dużą powierzchnię. Sam ustawodawca ma świadomość, że plany są oderwane od rzeczywistości i od 2003 r. pod inwestycje rządowe tworzone są specustawy, na których podstawie można budować niezależnie od zapisów planów zagospodarowania przestrzennego. W efekcie można puścić gazociąg albo linie kolejowe na terenach mocno zurbanizowanych. Moim zdaniem wydziały architektury poszczególnych jednostek samorządu terytorialnego powinny mieć wpływ na kształtowanie ładu przestrzennego, pytanie, czy to musi być jeden akt w postaci planu zagospodarowania.
Dziwi mnie, że rząd zapytał ministra sprawiedliwości, o ile trzeba będzie zwiększyć liczbę etatów dla referendarzy sądowych w związku z ustawą uwłaszczeniową, a nie zapytał samorządów o ich potrzeby finansowe związane z likwidacją użytkowania wieczystego
Prywatnym inwestorom nie można się dziwić, że próbują wybudować hotel w lesie czy zamek w puszczy. Nie mamy w Polsce zakazu składania wniosków o pozwolenie na budowę, to organy administracji, odpowiednie wydziały w starostwach, powinny stać na straży przepisów i odmawiać pozwoleń na budowę czy decyzji o warunkach zabudowy. Zmiana nazw decyzji nic tu nie pomoże, a może nawet utrudnić, bo nowego sposobu uzyskiwania pozwoleń trzeba będzie się nauczyć i inaczej podchodzić do oceny danej inwestycji. Nie sądzę więc, żeby w prawie budowlanym doszło do jakiegoś gigantycznego uporządkowania stanów faktycznych, bo inwestycji będziemy mieli coraz więcej, a przepisy są nieprecyzyjne. Podobnie rzecz się ma z nieuporządkowanymi od 30 lat reklamami, mówi się nawet o wycofaniu ustawy krajobrazowej…
Opisywano sytuację w Lesznowoli, gdzie złożono wniosek o pozwolenie na budowę, ale zanim je wydano, gmina zmieniła plan zagospodarowania. Urzędnicy w powiecie tego nie zauważyli i wydali pozwolenie niezgodne z nowym planem. Minęły trzy lata i osiedle już wybudowano, kiedy wojewoda unieważnił pozwolenie. I jest wielka afera, bo lokatorzy nie mogą odebrać mieszkań ani dostać aktów notarialnych, a wpłacili oszczędności, planu zagospodarowania przestrzennego zmienić nie można, bo sprzeciwiają się sąsiedzi i nie wiadomo, czy deweloper zrobił to celowo, czy nie. Czy nowe prawo budowlane zapobiegnie takim sytuacjom?
Nie sądzę. Tu zresztą także mamy odpowiedź, czy powinien istnieć termin na unieważnienie decyzji. Bo ktoś, kto kupił mieszkanie, nawet nie miał pojęcia, czy jego mieszkanie zostało zbudowane zgodnie czy niezgodnie z prawem. Najbardziej jednak medialne było w tej nowelizacji prawa budowlanego legalizowanie samowoli budowlanej. A to zawsze niszczy ład przestrzenny. I pokazuje każdemu, kto by chciał pokombinować w prawie budowlanym, że prędzej czy później jego samowola zostanie zalegalizowana.
To chyba wyraz kapitulacji państwa. Z uzasadnienia wynika, że jeśli nie ułatwi się legalizacji, to ludzie nie będą ich w ogóle zgłaszać, a państwo nie może przecież sprawdzać każdej nieruchomości…
Może to też być przymiarka do podatku katastralnego. W prawie budowlanym jest bardzo silna pokusa nadinterpretacji i działania na granicy legalności, bo wiążą się z tym wymierne korzyści finansowe. Taka legalizacja samowoli nie jest „wychowawcza”. Państwo powinno pokazywać, że prawo jest respektowane. Ustawodawca ma ten problem, że konstruując przepisy, nie konsultuje ich. Ustawa przekształceniowa jest tego dobrym przykładem. Jeden z ministrów powiedział w marcu czy kwietniu, że jeśli samorządy nie zaczną wydawać zaświadczeń, to się znowelizuje ustawę. I nowelizacja właśnie została przyjęta. A wystarczyło dokonać rzetelnych konsultacji i przewidzieć problemy. Miasta bardzo chcą wydawać te zaświadczenia i robią to w przypadku domów jednorodzinnych. Problem powstaje przy wielu mieszkaniach na jednej nieruchomości, bo wtedy trzeba wydać zaświadczenia dla wszystkich lokali jednocześnie. Co jeśli mamy dwa mieszkania w budynku (a już nie mówię o ponad stumieszkaniowym bloku) i któryś z właścicieli zakwestionuje opłatę przekształceniową? Mało kto zdaje sobie sprawę, że jest ona oparta na opłacie za użytkowanie wieczyste. Tylko której? Bo mieliśmy falę podwyżek tych opłat w ostatnich latach i dużo spraw jest w toku.
Według ustawy ma obowiązywać opłata na dzień wejścia w życie tych przepisów, czyli 1 stycznia 2019 r.
Tak, ale ta opłata została wypowiedziana, a w WSA wciąż toczą się postępowania w tej sprawie. Więc może być tak, że ktoś zapłaci, a kto inny powie, że się nie zgadza, i będzie zaskarżał wysokość opłaty. W efekcie dwie osoby zapłacą różną kwotę za to samo. Miasto nie wie, jak do tego podejść, dlatego wzięło się za domy jednorodzinne. Może też powiedzieć, że nie wyda zaświadczenia, gdy nie wie, jaką wysokość ma mieć opłata przekształceniowa. Bo organ może ją kwestionować.
W projekcie nowego prawa budowlanego kara za samowolę jest stopniowalna. Dziś można wyznaczyć grzywnę, a jeśli ktoś ją zapłaci, to nic już nie można mu zrobić. A nowy projekt przewiduje kolejne, coraz wyższe grzywny.
To jest krok w dobrym kierunku, ale generalnie prawo powinno być sformułowane tak, żeby nie dochodziło do samowoli budowlanych. Bo to najczęściej jest działanie z premedytacją. Ktoś, kto wie, że nigdy nie dostanie pozwolenia, woli szybko zbudować, a potem czekać na legalizację. Część osób robi to zaś ze zwykłej niewiedzy.
Czy legalizacja samowoli utrzyma się w projekcie prawa budowlanego?
Myślę, że jest bardzo dobrze sprzedawalną politycznie informacją. Ja bym jednak uzależnił legalizację od skali samowoli, żeby nie każdą z nich legalizować – tylko te małe, nieświadome. Na przykład gdy ktoś nie wiedział, że nie może aż tak bardzo rozbudować swojego domu, ale nie miał wielkiego przysporzenia z tego tytułu, bo po prostu chciał mieć większy dom na własne potrzeby i dobudował pokój. Nie powinna być jednak zalegalizowana budowa bez pozwolenia apartamentowca na działce rolnej. Znam przykład działki w Warszawie, gdzie plan zagospodarowania przestrzennego pozwala zbudować dom jednorodzinny, a został wybudowany 10-piętrowy blok. Mieszkania zostały sprzedane, po czym wszczęto postępowanie, żeby wyburzyć blok. Została zrealizowana inwestycja zupełnie niezgodnie z planem i co z nią zrobić? Zalegalizować ze względu na tych, którzy kupili mieszkania? Nie wprowadzałbym aktu abolicyjnego legalizującego wszystko.
Myśli pan, że możemy się spodziewać jakiejś legislacyjnej bomby jeszcze w tej kadencji?
Jeśli chodzi o projekt nowej ustawy planistycznej, rząd wysonduje reakcję. Mamy okres wakacyjny, zbliża się przerwa w pracach parlamentu, więc jeśli będzie opór – a myślę, że będzie – to rząd poczeka na okres powyborczy. Ale po wyborach będziemy mogli wrócić do tematu podatku katastralnego pod inną nazwą, KOWR-u (Krajowy Ośrodek Wsparcia Rolnictwa), jeśli coś się znowu w projekcie KOWR nie uda, to będzie szybka nowelizacja... W kwestii prawa budowlanego myślę, że gdyby minister odpowiedzialny za budownictwo miał silniejszą pozycję w rządzie, to mógłby zrobić coś mocniejszego. A minister Andrzej Adamczyk mocnej pozycji nie miał. Z kolei Ministerstwo Inwestycji i Rozwoju jest zbyt dużym resortem i skupia się głównie na inwestycjach i rozwoju, nie zaś na budownictwie, o czym świadczy choćby sama nazwa resortu. Czekamy więc na mocniejszego politycznie ministra i chyba też na kogoś, kto będzie miał większą wizję, a może też trochę doświadczenia w prawie budowlanym, i jego propozycje będą lepiej przemyślane. Dobrze byłoby zobaczyć jakiegoś nobliwego profesora od lat zajmującego się budownictwem i planowaniem przestrzennym. Ale to raczej pozostaje w sferze moich marzeń. Planowanie przestrzenne to jest bardzo ważna działalność publiczna państwa i samorządów, jednak realizowana przez ostatnie lata ze średnim powodzeniem. Trwają ciągłe spory o to, jak powinna być usytuowana zabudowa – przy określonym stanie faktycznym w jednym mieście można dostać pozwolenie na budowę, w innym nie. Dlaczego? To nam się zupełnie rozjeżdża. Przez to firma, która inwestuje w całej Polsce, kompletnie nie ma poczucia stabilności prawa – chce realizować takie samo przedsięwzięcie w kilku miastach i nie wie do końca, czy jej się to uda. To na pewno nie pobudza inwestycji i rozwoju.