Jaka jest różnica między PRL-wskim podatkiem wyrównawczym a daniną solidarnościową? Czy w obliczu kolejnych programów socjalnych powrót do „bykowego” jest nierealny? Oto jak zmieniał się system podatkowy przez ostatnie 30 lat.
Centralne sterowanie przez podatki
Do 1993 roku niejako odpowiednikiem dzisiejszego podatku od towarów i usług był podatek obrotowy. Wówczas podstawę opodatkowania stanowił jedynie przychód ze sprzedaży danego dobra. Nie chodziło bowiem tylko o wpływy do budżetu, ale o możliwość kontroli tzw. prywaciarzy. Zgodnie z ideą gospodarki centralnie sterowanej, podatek ten nakładany był w sposób uznaniowy. Dzięki podatkom państwo może bowiem kreować popyt. Im mniejsze obciążenie fiskalne na daną usługę lub produkt, tym większe zainteresowanie. Brzmi znajomo? Uznaniowość tak dobrze znana w okresie PRL-u, dziś znajduje odzwierciedlenie w ustawie o VAT. Wystarczy spojrzeć na zróżnicowanie stawek podatku.
Progresja podatkowa wciąż w modzie
Kwintesencją minionego ustroju był podatek wyrównawczy. W latach 1958-1991 każdy, kto zarobił więcej niż wynikało to z odgórnie ustalonego limitu, został obciążony dodatkowym podatkiem od „nadwyżki”. Dotyczył on zarówno tzw. „wolnych zawodów” (artystów, adwokatów itp.), jak i osób zatrudnionych w tzw. gospodarce społecznej. Im większe zarobki ponad normę, tym większa kwota podatku. Można było wówczas także korzystać z ulg i odliczeń. Czy zatem tak wiele zmieniło się odkąd w życie weszły ustawy o podatkach dochodowych? Istotą obowiązującego dziś progresywnego opodatkowania jest przecież proporcjonalnie wyższe obciążenie fiskalne osób o największych zarobkach. W imię tzw. równości pionowej, dziś również korzystamy z preferencji podatkowych, które trudno traktować inaczej niż w kategorii przywileju.
Dążenie do równości płac odbiło się nie tylko na zarobkach podatników, ale także firm dbających o wynagrodzenia pracowników. Podatek od ponadnormatywnych wypłat wynagrodzeń zapisał się na kartach historii jako tzw. „popiwek”. Dotyczył on przedsiębiorstw, które przekroczyły dopuszczalny poziom wzrostu płac. Należność ta nie obciążała bezpośrednio pracowników i była narzędziem w walce z hiperinflacją. Mimo to, podatek ten podzielił społeczeństwo. Podstawę opodatkowania stanowiło zwiększenie funduszu płac – bez względu na to, czy było ono następstwem zatrudnienia nowych pracowników, czy podwyżek. Zdaniem związków zawodowych, jego wprowadzenie przyczyniło się do obniżenia płac i hamowania rozwoju gospodarki. Ostatecznie, w latach 90. zrezygnowano z tego pomysłu i zlikwidowano „popiwek”.
Nie mniej kontrowersji budzą obecne plany wprowadzenia nowych podatków. Czym różni się PRL-owski podatek wyrównawczy od daniny solidarnościowej? Cel niewątpliwie jest słuszny. Pomoc w zapewnieniu godnego bytu osobom niepełnosprawnym i ich opiekunom powinna leżeć w interesie państwa. Wątpliwe są jednak metody pozyskiwania nowych środków w budżecie. W dobie skutecznej egzekucji podatków i rozszerzania wydatków socjalnych sięganie do kieszeni lepiej zarabiających podatników powinno być ostatnim możliwym rozwiązaniem.
Bykowe, czyli z rodziną najlepiej wychodzi się na podatkach
Prawie 70 lat temu do ustawy o podatku od wynagrodzeń wprowadzono tzw. bykowe. To podatek uiszczany przez singli niemających na utrzymaniu dzieci, który obowiązywał do 1989 roku. Chodziło o podwyższenie podatku o 20 proc. dla podatników w wieku ponad dwadzieścia pięć lat, nieżonatych, niemających na utrzymaniu dzieci i pobierających wynagrodzenie przekraczając określony w danym roku próg. Temat „bykowego” niespodziewanie wrócił przy okazji wdrażania programu „Mieszkanie plus”.
„Prywatnie uważam, że osoby samotne powinny płacić „bykowe”, bo to by skłoniło ich do założenia rodziny. Mówię pół żartem, pół serio, bo chciałbym, by Mieszkanie+ było przede wszystkim programem dla rodzin. W ustawie jednak ujęliśmy to w taki sposób, że dopłaty wypłacane będą nie tylko rodzinom w klasycznym tego słowa znaczeniu”.
To fragment rozmowy z wiceministrem Arturem Soboniem dla portalu Fakt24.pl. Słowa wypowiedziane „pół żartem, pół serio” podzieliły jednak społeczeństwo. Choć szanse na powrót „bykowego” są niewielkie, nie sposób nie zauważyć, że to małżeństwa są dziś na uprzywilejowanej pozycji. A z perspektywy ulg podatkowych – wielodzietne rodziny. Osoby żyjące „na kocią łapę” nie mają szans na wspólne rozliczenie PIT. Małżeństwa, szczególnie o zróżnicowanych dochodach, mogą uniknąć 32 proc. stawki podatku rozliczając się wspólnie. Ponadto mogą skorzystać z ulgi na dzieci w PIT, nie wspominając już o programach tj. 500 plus, 300 plus, mieszkanie plus etc.
Sprawiedliwość, przynajmniej w podatkach, nie jest i nie była pojęciem neutralnym. Świadczą o tym preferencje podatkowe, które z istoty czynią daną grupę podatników uprzywilejowaną. Przykłady odnajdziemy chociażby w „piątce Kaczyńskiego". Rząd szykuje zwolnienie z PIT dla pracowników do 26 roku życia. Podatku nie odprowadzą osoby zarabiające mniej niż 42,7 tys. zł rocznie pod warunkiem, że nie prowadzą własnej działalności. Ceną przedsiębiorczości milionerów będzie z kolei ekstra 4 proc. stawka podatku. Podobne przykłady można dziś mnożyć. Czy planowana w ten sposób redystrybucja dochodów jest sprawiedliwa? Pytanie to pozostaje aktualne bez względu na epokę, tak jak dążenie do (pozornej) równości zawsze stanowić będzie ponadczasowe kryterium wprowadzania podatków.