Awaria wodociągu, urzędnicy rodem z „Fahrenheit 451” mówiący co jest książką, a co nie, a wreszcie upadek branży sadowniczej, która ledwo przeżyła rosyjskie embargo.
Gdybym tak zaczął książkę albo scenariusz filmowy, to spodziewałbym się pytania: co to wszystko ma ze sobą wspólnego? Do niedawna nie znałbym na nie odpowiedzi. Teraz już wiem, że wspólnym mianownikiem jest polski fiskus i projektowana przez niego matryca VAT.
Mowa o projekcie, który jeszcze przed jego publikacją wzbudził powszechny entuzjazm. Zewsząd płynęły głosy: jak to dobrze, że Ministerstwo Finansów wreszcie zajmie się jednym z największych podatkowych absurdów. Dlaczego jeden przedsiębiorca sprzedaje chleb z niższą stawką VAT od drugiego? Czy stawka powinna zależeć tylko od daty spożycia pieczywa, czy także od urzędniczej interpretacji? Dlaczego wafle z mniejszą zawartością wody niż 10 proc. są opodatkowane stawką 23 proc., a bardziej rozwodnione stawką preferencyjną? Czy kawa zbożowa i kakao albo chipsy i słone paluszki są dla zwykłego Kowalskiego tym samym, a więc powinny korzystać z tej samej stawki VAT? Tak absurdalne pytania można było mnożyć, ale już nie pora na to. Absurdy miały odejść do lamusa.
Wraz z opublikowaniem projektu nowej matrycy stawek VAT (na początku listopada 2018 r.). Ministerstwo Finansów zapewniało, że od 2020 r. nadejdzie koniec pytań o stawkę na pieczywo, bo chleb zawsze będzie z 5-proc. stawką. Potanieją owoce, a podrożeją kawior i ośmiorniczki. Podatki w końcu będą prostsze – tłumaczył resort. Zapewniał też, że na zmianach nie straci budżet. Wydawałoby się, że najlepszy projekt autorstwa MF zostanie szybko uchwalony. Nic bardziej mylnego.

Najpierw soki

Burza wybuchła przed Bożym Narodzeniem. Producenci nektarów, napojów owocowych i warzywnych zaalarmowali, że wejście w życie matrycy będzie końcem ich branży. VAT na ich towary miałby wzrosnąć do 23 proc., a to oznaczałoby droższe napoje i mniejsze zainteresowanie konsumentów. Przy okazji spadnie też popyt na polskie jabłka, a to rykoszetem uderzy w rolników.
MF początkowo tłumaczył, że ktoś musi stracić, aby było prościej i przy okazji zyskał ktoś inny. Opór sadowników jest jednak na tyle silny, że resort rozważa obecnie kompromis. VAT wzrósłby tylko na napoje owocowe, co przynajmniej w części miałoby uratować branżę sadowniczą, a koszty zmiany nadal byłyby akceptowalne.

Potem woda

Szybko okazało się jednak, że negocjatorzy resortu zatkali tylko jedną dziurę w tamie. Woda zaczęła przeciekać w innych miejscach, a mówiąc dosłownie – wylewać się… z kranu. Pojawiły się bowiem głosy, że kranówka drastycznie podrożeje.
Obecnie jest objęta stawką 8 proc., i to zarówno jako towar (woda w postaci naturalnej), jak i usługa (dostarczanie i uzdatnianie wody za pomocą sieci wodociągowych).
W nowej matrycy zrezygnowano z określenia, że „woda w postaci naturalnej” jest opodatkowana 8-proc. VAT, a prawnicy podzielili się w ocenie skutków takiej zmiany. Część była przekonana, że oznacza to podwyżkę, inni wskazywali, że nic się nie zmieni, skoro nadal usługa dostarczenia wody będzie opodatkowana preferencyjnie.
MF zapewniło, że nie chciało żadnej podwyżki. Wyjaśniło, że do matrycy w jej nowej wersji projektu wróci „woda dostarczana za pośrednictwem sieci wodociągowych, cysternami i innymi środkami transportu”.
Co ciekawe, niemal tydzień po konferencji uzgodnieniowej, podczas której zapadły rozstrzygnięcia, w mediach znów rozległ się alarm, że woda i tak podrożeje. Alarmujący – jak się potem okazało – doskonale wiedzieli o tym, że MF wykonało krok w tył, a mimo to rozpowszechniali informację, że woda podrożeje.
Gdy wydany został oficjalny komunikat, że rząd nie ma takich planów, pojawiły się kolejne wątpliwości – czy w nowej matrycy zostanie przewidziana sytuacja, w której po awarii sieci wodociągowej ktoś przyniesie wodę w baniaku od sąsiada.

Książki… lub czasopisma

Kolejne wątpliwości wywołało ujednolicenie stawek VAT w branży księgarskiej i wydawniczej. Wszelkie książki (także elektroniczne) miałyby być opodatkowane stawką 5 proc., a czasopisma stawką 8 proc. Jednocześnie wysokość podatku nie zależałaby, jak obecnie, od oznaczeń ISBN i ISSN.
Branża najpierw się ucieszyła, a potem… je zakwestionowała. Pierwszy argument jestem w stanie zrozumieć – część gazet specjalistycznych korzysta obecnie ze stawki 5 proc., a więc straci na ujednoliceniu. To przełoży się na redukcję etatów dziennikarskich i problemy w utrzymaniu na rynku.
Drugi argument przywołał jednak obrazy ze wspomnianego już „Fahrenheit 451”. Zwrócono bowiem uwagę, że skoro brak jest definicji tego, czym jest tradycyjna książka, a jednocześnie zaniknie rola symboli ISBN (ISSN dla czasopism), to w praktyce urzędnicy będą decydować o tym, co jest książką.
Problem polega na tym, że istnieje też druga strona medalu. Nie jest wiedzą tajemną, że symbol ISBN można dziś relatywnie łatwo uzyskać, a w konsekwencji za opodatkowaną preferencyjnie książkę może uchodzić dziś np. architektoniczny projekt domu. Wystarczy, że ma okładkę, stronę redakcyjną i treść.
Nie mam złudzeń, że matryca VAT będzie panaceum, które rozwiąże podatkowe problemy. Rozumiem też obawy przed zmianami, bo taka już natura człowieka. Problem w tym, że „stare” jest w tym przypadku na tyle absurdalne, że nie ma czego bronić. A co do „nowego”: wolałbym, aby najpierw weszło w życie i ewentualnie wtedy było rozsądnie poprawiane. Jeśli obecny projekt nie wejdzie w życie, to ciągle będziemy słyszeć pytania, dlaczego ciastko o dłuższym terminie ważności jest opodatkowane inaczej niż to, które powinniśmy zjeść szybciej. Kolejnej matrycy prędko się przecież nie doczekamy.