Donald Trump forsuje w Kongresie USA wielkie obniżki podatków dla firm. Jego doradcy ekonomiczni obiecują, że skorzysta na nich zwykły amerykański pracownik. Ale to się nie może udać.
DGP



Przypomnijmy. Biały Dom chce, by CIT został zredukowany z obecnych 35 proc. do 20 proc. Prezydencka rada doradców ekonomicznych przedstawiła wyliczenia, z których wynika, że jeśli zmiany wejdą w życie, to średnie roczne dochody zatrudnionych w amerykańskiej gospodarce wzrosną od 4 tys. dol. (założenie ostrożne) do 9 tys. dol. (wersja optymistyczna). Szacunki firmuje główny ekonomiczny „mózg” ekipy Trumpa Kevin Hassett. Ekonomista związany poprzednio z konserwatywnym think tankiem American Enterprise Institute. Trumpowi te wyliczenia bardzo pasują, bo dzięki nim może robić to, co lubi najbardziej. Czyli obiecywać wielki historyczny przełom. W tym wypadku podatkowy. Przełom, przy którym zblednie nawet gwiazda innego wielbiciela niskich podatków Ronalda Reagana.
Tylko że jest kłopot. Zwracają nań uwagę Edward Kleinbard (Uniwersytet Południowej Kalifornii) i Kimberly Clausing (Reed College).
Ekonomiści napisali tekst podsumowujący efekty bardzo podobnego eksperymentu przeprowadzonego w Wielkiej Brytanii na przestrzeni ostatniej dekady. Tam pod rządami najpierw laburzystów, a potem torysów (u władzy od roku 2010) CIT został zmniejszony z 30 do 19 proc. Trochę bardziej po cichu i stopniowo (a więc zupełnie nie po trumpowsku). Ale jednak wyraźnie.
Jaki był efekt dla brytyjskiego obywatela? Otóż niezbyt zachęcający. Zwłaszcza dla pracowników, których realne płace (mediana) spadły o jakieś 4 proc. Ekonomiści narzekają, że tego przykładu w raporcie doradców ekonomicznych Trumpa wyczytać nie można. Zamiast tego mamy odwołanie do 10 (niewymienionych z nazwy) państw o niskim CIT, gdzie efekt obniżek podatkowych na płace był pozytywny. Kleinbard i Clausing przypuszczają, że doradcom Trumpa chodziło o takie gospodarki jak Irlandia albo Szwajcaria. I gorąco protestują przeciwko zestawianiu USA – było nie było największej gospodarki świata – z państewkami funkcjonującymi w globalnej gospodarce na zasadzie koncesjonowanych rajów podatkowych. Zdaniem ekonomistów, jeśli już porównywać Amerykę do kogokolwiek, to właśnie do Wielkiej Brytanii. Dużej, stabilnej, otwartej gospodarki pełnej inwestorów z całego świata.
Jest jeszcze jeden zarzut. Doradcy Trumpa pokazują wykres, z którego wynika, że w latach 2013–2016 pensje w 10 krajach o najniższym CIT rosły w tempie ok. 4 proc. Szybciej niż w krajach o wysokim CIT. Jednak zdaniem krytyków to pachnie klasycznym „torturowaniem danych statystycznych, aż wreszcie powiedzą to, co chcemy, żeby powiedziały”. No bo dlaczego tylko lata 2013–2016? Czy aby nie dlatego, że w dłuższym okresie tak widoczna różnica po prostu nie zachodzi? I dlaczego Biały Dom mówi uparcie o średniej płacy? Która jest zazwyczaj mocno zawyżona wysokimi stawkami po stronie garstki najbogatszych. Czy nie trafniej by było patrzeć na medianę dochodów (mediana to pensja dokładnie pośrodku całego społeczeństwa. Dolna połowa pracującej populacji zarabia mniej, a górna więcej). Wszak nawet trumpistom chodzi przecież o poprawienie losu zwyczajnego Amerykanina. Tak przynajmniej powtarzają.
W Wielkiej Brytanii na przestrzeni ostatniej dekady CIT został zmniejszony z 30 proc. do 19 proc. Jaki był tego efekt dla pracowników? Ich realne płace (mediana) spadły o jakieś 4 proc.