Zaiste coś niezwykle dziwnego stało się z nami. Bez krztyny zastanowienia brniemy w schematy myślenia i działania, które można delikatnie określić jako niemądre. Oto jeden z nich: podatki to samo zło, bez nich świat byłby znacznie lepszy.
Ten dogmat wyznają już nieomal wszyscy uczestnicy naszego życia politycznego, ścigając się w zapowiedziach ich obniżenia. A to jeszcze nic w porównaniu z forami internetowymi, które wprost kipią nienawiścią do owych, jak się to określa, „danin państwowych”. Poczucie, że jest się okradanym przez państwo ściągające podatki, stało się wręcz wszechobecne. To niewątpliwy znak tryumfu neoliberalizmu czy wręcz libertarianizmu w polskich dziejach ostatnich dwudziestu pięciu lat. Wszak ów libertarianizm, jako skrajna wersja liberalizmu, już w dziewiętnastym wieku lansował hasło „podatki to kradzież”. Przy czym zdawał on sobie bardzo dobrze sprawę, że świat bez podatków to także świat bez państwa (to utopijne marzenie prawicowych anarchokapitalistów amerykańskich okazało się jednym z najtrwalszych w dziejach Stanów Zjednoczonych).
Czy zdają sobie z tego sprawę nasi rodzimi wrogowie podatków? Być może tak, być może nie. Jedno jest pewne: rodzima nienawiść od płacenia podatków to inna strona nienawiści do państwa. Własnego państwa. Moim zdaniem jeśli ponieśliśmy gdzieś wielką klęskę po 1989 r., to właśnie tu. Nie udało się nam przekonać obywateli, że państwo jest ich dobrem wspólnym. Przyczyny tego są wielorakie. Z pewnością jedną z najważniejszych jest jego faktyczna słabość i nieudolność. Przykładów było mnóstwo, począwszy do nieradzenia sobie z przestępczością zorganizowaną w latach 90., a skończywszy na opieszałości w regulowaniu rynku finansowego w ostatnich dziesięciu latach. W tym sensie można było odnieść wrażenie, że państwo nasze było raczej wirtualne niż rzeczywiste, co rzecz jasna było bardzo na rękę licznym grupom interesu załatwiającym swoje sprawy kosztem państwa lub kosztem pozostawionych samym sobie obywateli.
Inna przyczyna wiąże się z naszą tradycją. W ciągu ostatnich kilkuset lat raptem przez krótki okres istnienia II Rzeczpospolitej dane nam było cieszyć się własnym, niezawisłym, suwerennym państwem. Zapomnieliśmy już zatem zupełnie, co to znaczy mieć własne państwo i jak wielkim jest ono dobrem. Przywykliśmy raczej traktować je jako z definicji wrogie i obce. To się dzisiaj mści.
Kolejna przyczyna naszych kłopotów z państwem wiąże się ze wspomnianą wcześniej ideologią neoliberalną czy wręcz liberatarianistyczną. W jej świetle państwo jest z definicji czymś złym, bowiem ograniczającym swobodę gospodarowania i niepotrzebnie wtrącającym się w wolny rynek. Niemądra absolutyzacja własności prywatnej i utożsamianie własności państwowej z ekonomiczną nieudolnością połączone z naiwną wiarą w zdolność kształtowania się ładu spontanicznego w wyniku żywiołowych działań jednostek zainteresowanych wyłącznie swym własnym interesem przekształciły się u nas w elementy dogmatu, którego ideologicznych założeń już nie dostrzegamy. W tym sensie wszyscy staliśmy się neoliberałami spod znaku Miltona Friedmana czy libertarianami spod znaku Murraya Rothbarda i ich polskich wielbicieli, którzy zdołali narzucić wszystkim swoją wizję jedynie słusznego ustroju ekonomiczno-społecznego.
Do tego wszystkiego trzeba dodać pogłębiający się proces atomizacji społecznej, który z jednej strony zawdzięczamy katastrofie społecznej, jaką był stan wojenny, a drugiej powstałemu modelowi ekonomiczno-społecznemu preferującemu egoizm, bezwzględność i hiperkonkurencyjność jako sposoby osiągania sukcesu ekonomicznego. Wszystko to doprowadziło do naszej katastrofy społecznej: jednego z najniższych na świecie poziomów zaufania społecznego, głównego elementu tego, co łączy się z kapitałem społecznym.
Dziś zamiast wszystkie te niekorzystne zjawiska jakoś łagodzić albo odwracać ich bieg, brniemy dalej w tę samą ślepą uliczkę. Politycy licytują się, kto i jak szybko obniży podatki i zmniejszy rolę państwa w gospodarce. A robią to, kierując się trafnym przekonaniem, że większość Polaków uważa podatki za kradzież. W tym sensie wychodzą oni naprzeciw większości, w klasyczny sposób realizując scenariusz populistyczny (przez populizm rozumiem tutaj bezkrytyczne uznawanie tego, co sądzi zdecydowana większość za bezalternatywny drogowskaz dla działań politycznych i ekonomicznych). Ten populizm antypodatkowy prędzej czy później się zemści. Nie wyjdziemy z naszych kłopotów ekonomicznych i społecznych, realizując ideały anarchizmu kapitalistycznego, a zatem ograniczając podatki i zwijając czy okrawając państwo.
W nauce światowej, w wyniku wielu dyskusji nad sytuacją tzw. państw peryferyjnych, wiadomo od dawna, że nie udaje im się wyjść ze swej sytuacji bez energicznych i przemyślanych działań państwa. Wystarczy zresztą rzut oka na wielkie sukcesy gospodarcze Japonii, Korei Południowej czy Finlandii, aby zrozumieć, że innej drogi nie ma. Państwo musi mieć jednak na owe działania stosowne środki. Jeśli będziemy w nieskończoność obniżali podatki, środków tych z pewnością nie będzie.
Pomyślmy zresztą chwilę, co się stanie, gdy za kilka lat pozbawieni zostaniemy bodźców dopingowych w postaci pieniędzy z Unii Europejskiej. W tej sytuacji niemądry trend obniżania podatków powinien zostać zastąpiony reformowaniem systemu podatkowego w kierunku uczynienia go wreszcie sprawiedliwym. Bogaci powinni płacić dużo, a biedniejsi mniej. U nas jest dokładnie odwrotnie, im ktoś biedniejszy, tym relatywnie większe podatki płaci, zaś najbogatsi nie płacą ich w ogóle dzięki tzw. optymalizacji podatkowej bądź ucieczce z majątkiem za granicę. I dotyczy to nie tylko poszczególnych osób, lecz także firm, spośród których wyróżniają się wielkie korporacje skutecznie unikające płacenia podatków. Niesprawiedliwy, niespójny i nieszczelny system przyczynia się do tego, że sama idea podatków jako warunku realizacji dobra wspólnego systematycznie się kompromituje. A wraz z nią kompromituje się samo państwo.