Świąteczna atmosfera zapanowała na dobre. Tymczasem pod świąteczną choinką rozsiadł się chochlik fiskusa, który zawzięcie rachuje na swoim kalkulatorze kolejne kwoty należne budżetowi. Rozsiadł się, ale nie pod domową, lecz firmową choinką.
Nie, to nie świąteczne prezenty interesują go najbardziej. Bardziej zainteresowany jest tym, co i na jakiej podstawie dostajemy od naszego pracodawcy. A nuż trafi się jakiś bon towarowy lub prezent rzeczowy, który będzie można doliczyć do pensji pracownika i opodatkować. Uważnie śledzi też, kto, gdzie, z kim i po co się spotyka. Spotkania firmowe, i to niekoniecznie te należące do wystawnych, to też w końcu zysk dla zapraszanego. Wszak nawet jeśli jest na diecie, to coś przecież może zjeść i wypić na takim spotkaniu. A jakby musiał kupić to sam, to przecież sam poniósłby tego koszt? A jak nie wydał, a zjadł i wypił za darmo, to zyskał na tym tyle, ile musiałby wydać. Logiczne? Nawet jak dla kogoś nie logiczne, fiskus i tak się o podatek upomni.
Aby, jednak poprawić humory tym, którzy choć nie lubią, to karnie stawiają się na firmowych oficjałkach, dodajmy, że ci, którzy je omijają szerokim łukiem, są w jeszcze gorszej sytuacji. Chochlik liczy grosze i kalkuluje tak: jak dostałeś zaproszenie, a nie poszedłeś, to też masz przychód, bo pracodawca cię policzył i wydał na ciebie określoną kwotę. Z tego prosty wniosek – też musisz płacić podatek. W ten sposób tacy firmowi dezerterzy są stratni podwójnie. Ani się taki nie naje, ani nie napije, a podatek i tak musi zapłacić. I żadne modlitwy w stylu: „od firmowych zaproszeń zachowaj nas, Panie” nic tu nie pomogą.
A przecież świąteczne prezenty, spotkania, czy inne świadczenia to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Dziś niewiele już można dostać od pracodawcy, tak by nie płacić od tego haraczu na rzecz fiskusa. Z jednej strony, to dobrze. Wydawać by się mogło, że sprawiedliwie. Z drugiej, coś z tą sprawiedliwością szwankuje w momencie, gdy zaczynamy płacić nie od tego, co dostajemy, a od tego, co potencjalnie moglibyśmy dostać.