W Polsce panuje dziwne przekonanie, że jeśli istnieje jakiś trudny do rozwiązania problem społeczny, najlepiej będzie rozwiązać go, wprowadzając odpowiednią ulgę podatkową. Podatki urastają do zupełnie niezasłużonej im rangi, głównego regulatora rynku oraz leku na wszelkie społeczne bolączki. Tymczasem ich rola jest zupełnie inna i dużo prostsza.
Podatki są po to, by zapełniać państwową kasę. Zaprzęganie polityki podatkowej do rozwiązywania mniej lub bardziej poważnych problemów społecznych tej funkcji podatków nie zmieni. Co gorsza, im większe są nasze oczekiwania co do liczby rozwiązywanych tą drogą problemów, tym wyższe podatki musimy płacić. Im więcej sprezentujemy sobie ulg, tym więcej oddamy później do państwowej kasy.
Doświadczyliśmy tego już zresztą. W latach 90. ubiegłego wieku, gdy katalog ulg w PIT był najszerszy, pierwszy i jedyny raz podniesiono nam stawki tego podatku. Później, w miarę jak wygaszano ulgi, zrobiło się miejsce na obniżanie stawek podatku. Pech jednak chciał, że obniżeniu stawek PIT do 18 i 32 proc. towarzyszyło wprowadzenie ulgi prorodzinnej (odliczamy z tego tytułu ok. 6 mld zł rocznie) i obniżenie składek ZUS. Ulga prorodzinna była potrzebna. Ale nie po to, by jakoś zaradzić spadającej dzietności polskich kobiet. Bez niej najmniej zarabiające osoby nie odczułyby skutków obniżki. Skala z nowymi stawkami została bowiem tak skonstruowana, żeby straty na obniżonych podatkach były minimalne. Dziś przychodzi nam zapłacić za to rachunek. Rząd nie miał co prawda odwagi zlikwidować kosztownej dla niego ulgi, ale podnosi za to stawki VAT. Zarobi na tym mniej więcej tyle, ile my odliczamy od podatku w ramach ulgi na dzieci. Rachunek został wyrównany.
A dzieci jak było mało, tak jest nadal. Ulga na dzieci okazała się nie mieć zbawiennego wpływu na to, ile ich w rodzinach mamy. Było to zresztą oczywiste już w chwili jej wprowadzania dla każdego, kto chociaż odrobinę zna się na podatkach. Ale stanowiło też znakomite maskowanie dla rzeczywistego celu, dla którego ją wprowadzono. Teraz mizerne efekty jej stosowania będą doskonałym pretekstem do jej skasowania.
Zapowiedział to już zresztą w tym tygodniu minister Rostowski. Wątpliwe co prawda, by zrobił to już od stycznia 2011 roku. Odpowiednie zmiany musiałyby trafić bowiem do Dziennika Ustaw przed 30 listopada 2010 r., a na to są raczej marne szanse. Kalendarz legislacyjny jest w tym przypadku nieubłagany. To jednak nie od tego kalendarza, ale od kalendarza wyborczego mogą zależeć decyzje dotyczące ulgi. Łatwo sobie można wyobrazić sytuację, że za rok ceną, jaką przyjdzie nam zapłacić za wstrzymanie kolejnych podwyżek VAT, będzie likwidacja niepotrzebnej społecznie ulgi prorodzinnej. I cenę tę zapłacimy pewnie bez zmrużenia oka. Wystarczy, że odczujemy podwyżki VAT przy sklepowych ladach. A odczujemy je na pewno.