Komentarz Tygodnia

Jest dokładnie na odwrót, niż miało być. Rolnicy sprzedający swoje produkty wprost z gospodarstwa mieli wyjść z ukrycia, a smakosze tradycyjnych wątrobianek, salcesonów i twarogów mieli się wreszcie najeść do syta.

Początkowo nawet zakładano, że sprzedaż w niewielkich rozmiarach, do 7 tys. zł przychodu rocznie, będzie całkiem zwolniona z podatku. Opodatkowana miała być tylko nadwyżka.

Po zwolnieniu śladu nie zostało, ale jest 2-proc. ryczałt, który zasadniczo powinien sprzyjać ujawnianiu przychodów. Któż jednak miałby to robić, skoro – jak się okazuje – nie można sprzedawać bezpośrednio konsumentom ani wędlin, ani serów, ani masła, ani nawet zsiadłego mleka.

W styczniu drobni producenci dowiedzieli się od głównego lekarza weterynarii, że nie pozwalają na to przepisy weterynaryjne. Co ciekawe, rozporządzenie w tej sprawie podpisał we wrześniu 2015 r. ówczesny minister rolnictwa Marek Sawicki. Stało się to pół roku po tym, jak Sejm uchwalił 2-proc. ryczałt. Trudno podejrzewać, że minister nie wiedział, iż w ten sposób niweczy całą ideę opodatkowania niskim ryczałtem.

Trzeba natomiast przyznać, że już na etapie prac w Sejmie i Senacie resort rolnictwa sygnalizował, że nie wystarczą zmiany podatkowe. Potrzebne są regulacje w zakresie bezpieczeństwa żywności, bo jedne i drugie muszą być ze sobą spójne. Sugerowano także, by wprowadzić możliwość sprzedaży przetworzonych produktów bezpośrednio sklepom i restauracjom. A tymczasem jest tak, że rolnik – chcąc skorzystać z 2-proc. ryczałtu – nie może nawet zapakować swoich wyrobów do paczki i wysłać jej klientowi. Nie wolno mu też sprzedawać żywności przez internet. Mało tego, nie może nawet handlować w zadaszonej hali, bo przepisy podatkowe pozwalają jedynie na obrót pod gołym niebem. Żadnej cywilizacji.

A do sprzedaży bezpośredniej pozostały tylko pieczywo, dżemy, kompoty i – dziwnym trafem – śmietana.