Dyskusja o wprowadzeniu podatku katastralnego wraca co roku lub jeszcze częściej. De facto toczy się ona od co najmniej 20 lat. Ostatnio przybrała na sile w związku z tym, co dzieje się na rynku nieruchomości. Część osób kupuje bowiem mieszkania nie po to, aby w nich mieszkać, lecz w celach inwestycyjnych. W praktyce zwykle takie osoby chcą nieruchomości wynajmować lub chociaż przechować wartość kapitału narażonego na rosnącą inflację.

Temu trendowi sprzyja również niemal zerowe oprocentowanie lokat. Nieruchomości w powszechnym odbiorze są postrzegane jak bezpieczna przystań, a więc w miarę bezpieczna forma lokaty kapitału, zwłaszcza dla osób, które planują inwestycję długoterminową.
Sytuację na tym rynku mogłoby zmienić wprowadzenie podatku katastralnego, czyli od wartości nieruchomości. Przypomnijmy, że obecnie właściciele płacą podatek od nieruchomości liczony od ich powierzchni użytkowej. Jeśli podatek katastralny byłby wyższy niż obecny poziom opodatkowania, mogłoby to spowodować odpływ kapitału inwestycyjnego wraz z kolejnymi tego konsekwencjami.
Temat wrócił ostatnio również z tego powodu, że pojawiły się – co warto podkreślić – „opinie”, w tym jednego z senatorów, iż PiS jeszcze w tej kadencji wprowadzi podatek katastralny. Jest co najmniej kilka powodów, dlaczego rządzący (nie tylko obecnie) nie zdecydują się na ten krok.
Po pierwsze, oficjalnie takie informacje dementuje Ministerstwo Finansów. W odpowiedzi na pytania DGP resort wskazał, że „nie prowadzi prac, których skutkiem byłoby określenie zasad pobierania podatku od nieruchomości opartego na wartości nieruchomości”. W zasadzie DGP pyta o to co roku i od 10 lat odpowiedź jest taka sama.
Można by się zastanawiać, dlaczego kolejne rządy (wcześniej rządząca koalicja PO-PSL również) nie chcą wprowadzić podatku katastralnego (ma on nie tylko wady, ale też pewne zalety).
Przede wszystkim trudno przejść na taki system. Wprowadzenie opodatkowania wartości nieruchomości wymaga bowiem stworzenia katastru, czyli wycen wszystkich nieruchomości w kraju, co jest pracochłonne i kosztowne. Obecnie gminy mają kataster, ale na potrzeby geodezji i kartografii. Częściowo są w nim również wyceny, ale jedynie gruntów (i to nie wszędzie), a nie budynków i lokali mieszkalnych. Co więcej, gminy musiałyby ponieść koszt wycen nieruchomości, a nie mają na to środków.
Możliwy jest oczywiście system, w którym to właściciel mieszkania czy domu deklarowałby jego wartość (tak jest w Irlandii), ale w Polsce taki system mógłby być mało efektywny.
Podatek katastralny, w zależności od stawek, mógłby też uderzyć w wiele grup społecznych, np. seniorów mieszkających w domach w dobrych lokalizacjach, a z drugiej strony w osoby młode, które chciałyby zacząć mieszkać na swoim.
Politycy od prawa do lewa zdają sobie z tego sprawę. Ludzie reagują bowiem alergicznie na hasło: podatek katastralny. Głównie dlatego, że spodziewają się podwyżek. Oczywiście stawki można ustawić na niskim poziomie, ale wystarczy jedna decyzja rządzących, by one wzrosły. Stąd obawy obywateli.
Zresztą nawet przy niskich stawkach część właścicieli mogłaby zapłacić więcej. Ideą podatku katastralnego jest bowiem to, że właściciel płaci więcej za nieruchomości np. w dobrej, bardziej prestiżowej lokalizacji. Problem polega na tym, że również w centrum stolicy stoją bloki z lat 60., w których mieszkają niekoniecznie majętni obywatele.
Decyzja o wprowadzeniu podatku katastralnego mogłaby być więc nieakceptowalna społecznie. Taką decyzję musieliby podjąć politycy. Oczywiście można skonstruować podatek w taki sposób, aby nie dotknął on pewnych grup podatników. W praktyce jednak byłby to system mocno skomplikowany, co jest kolejnym argumentem przeciw. Tak jest już w wielu krajach (np. Niemczech), gdzie funkcjonują ulgi, odliczenia, zwolnienia, wskaźniki przeliczeniowe itd.
Z tych powodów uważam, że wprowadzenie podatku katastralnego w najbliższych latach jest raczej niemożliwe.