Papierkiem lakmusowym tego, czy zmiany w podatkach będą jedynie kolejną łatą w systemie czy uszyciem go na nowo, będzie to, co stanie się z grupą podatników, którzy płacą liniowy 19-procentowy PIT przy działalności gospodarczej. Bez zmian poziomu opodatkowania czy oskładkowania dla tej grupy będziemy mieli do czynienia z mieszaniem herbaty bez cukru. A ta – jak wiadomo – nie robi się od tego słodsza.

Wyobraźmy sobie dwie osoby: pracownika na pensji minimalnej i kogoś prowadzącego (przynajmniej z nazwy) działalność gospodarczą. Minimalne wynagrodzenie to teraz 2800 zł brutto, za to dochody naszego przykładowego przedsiębiorcy niech wynoszą – dajmy na to 20 tys. zł brutto miesięcznie. Pracownik będzie dostawał na rękę nieco ponad 2 tys. zł, ale koszt jego pensji dla pracodawcy to ponad 3,3 tys. zł. Z punktu widzenia zatrudniającego wartość wszystkich odprowadzonych składek po stronie pracownika i pracodawcy to blisko 39 proc. Tymczasem nasz przykładowy przedsiębiorca jest w stanie zatrzymać około 15,7 tys. zł ze swojego dochodu – więc wartość jego podatków i składek to nieco ponad 21 proc. On na rękę dostaje około 79 proc. wynagrodzenia brutto, czyli dużo więcej niż 61 proc. pracownika. Jak widać, przy ponad siedmiokrotnie wyższym wynagrodzeniu netto procentowo obciążenia osoby o wyższych dochodach są blisko dwa razy niższe.
Pomijając kwestie zwykłego poczucia sprawiedliwości, efektem takiego rozłożenia obciążeń jest potężna luka systemowa. Podatek liniowy stał się miejscem ucieczki osób najlepiej zarabiających, które – nie ukrywajmy – często przedsiębiorcami są jedynie z nazwy. To powoduje, że ten rząd (tak jak poprzednie, a pewnie i kolejne) jest w podatkowej pułapce. Jak nie zrobi nic, sprzyja tzw. arbitrażowi. Odpływ lepiej zarabiających osób z innych form jak np. umowy o pracę tylko będzie przyspieszał. Jednocześnie gdy tylko pojawiają się pomysły na zmiany oskładkowania i opodatkowania liniowców, natychmiast słyszymy o zamachu na przedsiębiorczość. Tak poległa m.in. jednolita danina w wykonaniu PO, a potem PiS. Aby zmiany miały sens, nie mogą polegać tylko na zastąpieniu liniowej stawki PIT skalą podatkową. To byłby krok zbyt mały, a możliwość arbitrażu wcale by nie zniknęła – choćby dlatego, że na liniowej stawce preferencje podatkowe dla JDG się nie kończą. Mamy przecież w systemie możliwość rozliczania podatków ryczałtem. Na dodatek od tego roku zakres tej preferencji został znacznie rozszerzony przez podniesienie progu rocznych przychodów do 2 mln euro z 250 tys. wcześniej. To wystarczające, by dużo zarabiający samozatrudnieni załapali się na ten ryczałt.
Samo zniesienie liniowej stawki niewiele zmieni, jeśli w ślad za tym nie pójdą inne dostosowania. Zwłaszcza po stronie składek. Dziś jest tak, że przy umowach o pracę zarówno składki na ubezpieczenie społeczne, jak i zdrowotna są naliczane od dochodu. W działalności gospodarczej to ustalone kwoty, zależne od minimalnej lub średniej pensji w gospodarce. Taki mechanizm w naturalny sposób premiuje tych, którzy z działalności uzyskują wysoki dochód – dla nich ryczałtowe składki procentowo stanowią mniejsze obciążenie niż – nie tylko pracowników, ale też innych przedsiębiorców, których działalność nie przynosi dużych profitów. Na razie lekiem na to mają być protezy w rodzaju ZUS od małej działalności gospodarczej (gdzie składka jest uzależniona od dochodu), czy mały ZUS, gdzie przez dwa lata można naliczać obciążenie od 30 proc. minimalnego wynagrodzenia. Ale dopiero taki ruch, jak odejście od ryczałtu i uzależnienie składek od tego, jak duże owoce przynosi przedsiębiorcy jego aktywność, miałoby sens.
Odpada jednak proste przeniesienie rozwiązań stosowanych dla etatowców. Na liniowym PIT pewnie jest wielu samozatrudnionych, którzy się na to zdecydowali, by ponosić mniejsze obciążenia – ale są też firmy, które dają zatrudnienie i ponoszą duże ryzyko. I tak jak od samego mieszania herbata nie staje się słodsza, tak i jej przesłodzenie nie sprawia, że jest smaczniejsza.