Tylko w teorii podatki od grzechów – jak opłata cukrowa – to najbardziej liberalne i najlepsze daniny z możliwych
Tylko w teorii podatki od grzechów – jak opłata cukrowa – to najbardziej liberalne i najlepsze daniny z możliwych
Co byście powiedzieli na opodatkowanie prostytucji? Zapewne ograniczylibyśmy to naganne zjawisko, a przy okazji zagwarantowali państwu dodatkowy, choć niezbyt „czysty” – bo z sutenerstwa – zysk. Idea niezbyt konserwatywna? Że społeczeństwo się nie zgodzi, bo pieniądze jednak czasem śmierdzą? Papież Leon X w XVI w. tak nie uważał. Podatkiem od nierządu finansował Watykan, a pomysł ten zaczerpnął od jednego z poprzedników, Klemensa II (XI w.).
Ale niektórzy z was wciąż mają wątpliwości, czy opłaty od grzesznych aktywności są dobrym pomysłem. W głębi duszy takie osoby muszą być klasycznymi liberałami. Zapewne wszystkie nowe podatki uznają za zło, a daniny od grzechu (sin taxes) za zło szczególne, bo ingerujące w indywidualną wizję życia. Skoro chcę się truć alkoholem i korzystać z usług prostytutek, co państwu do tego?
I ja dokładnie tak reagowałem, obserwując kilkuletni proces legislacyjny wiodący do wprowadzenia w Polsce opłaty cukrowej od napojów. W bezwarunkowym wręcz odruchu typowego zaczytanego w Misesie liberała, z miejsca odrzuciłem ten pomysł jako szkodliwy i niemoralny. Gdy opłata cukrowa weszła w życie w styczniu tego roku, windując ceny wspomnianych napojów nawet o 40 proc., zmieniłem zdanie. Prawie.
Teoretycznie podatki nakładane na „grzeszne” aktywności są najbardziej liberalnymi z możliwych. Jeśli nie jesteśmy anarchokapitalistami i zgadzamy się, że rząd powinien być z czegoś finansowany, a jednocześnie nie wierzymy, że wystarczą wpłaty dobrowolne, musimy zgodzić się na jakieś opłaty i ustalić, w jakiej wysokości i na co mają być nakładane. Na pracę? Nie. Jest zbyt cenna, by do niej zniechęcać. Na majątek? Nie. Kumulacja kapitału to warunek rozwoju i sprawiedliwa nagroda za pracę. A więc pozostaje konsumpcja.
Podatki konsumpcyjne są znacznie mniej inwazyjne niż te nakładane na pracę czy kapitał, bo pozostawiają obywatelom pewien zakres swobody – jeśli stają się zbyt wysokie, po prostu mniej konsumujemy, a to każe rządowi je obniżyć. Mechanizm to niedoskonały, ale co na tym świecie jest idealne? Kolejne zagadnienie: zakres danin. Czy narzucić je na wszystkie produkty i usługi po równo, czy może na niektóre bardziej, a na inne mniej? Liberał postrzega wszystkie opłaty na rzecz państwa jako zło, ale czy opodatkowanie chleba jest równie szkodliwe jak tytoniu albo alkoholu? Intuicja i rozsądek podpowiedzą, że opodatkowanie pieczywa jest znacznie gorsze. Bo chleb jest konieczny do życia.
Wniosek z tego, że finansowanie budżetu głównie z podatków konsumpcyjnych, których stopy są tym wyższe, im opodatkowane nimi dobro mniej konieczne do życia i bardziej szkodliwe, a więc z sin taxes, to całkiem dobry pomysł. Wygląda on jeszcze lepiej dla liberała realisty – który dostrzega, że obecnie nie mamy do czynienia z państwem minimalnym rodem z XIX w., które finansowało administrację, sądy, policję i wojsko, lecz z państwem opiekuńczym, które obywateli leczy, edukuje i ubezpiecza – dla liberała, który rozumie, że to się w najbliższych latach nie zmieni. Dlaczego taka danina ma go cieszyć? Podatki od grzechów obniżają koszty funkcjonowania państwa opiekuńczego, osłabiając bodźce do nakładania nowych opłat. Używki mają konsekwencje w postaci chorób przewlekłych, których leczenie kosztuje, więc opodatkowanie ich – a więc redukcja spożycia – poprawi jakość zdrowia publicznego. To dlatego WHO wprost zachęca do wprowadzania sin taxes jako prostego i skutecznego remedium na otyłość i uzależnienia.
Czy właśnie znaleźliśmy jedyny przyczółek, na którym liberałowie i zwolennicy interwencji oraz regulacji mogą osiągnąć porozumienie? Ci drudzy zazwyczaj sin taxes całym sercem popierają – także jako uderzające w chciwy, niemoralny biznes. Miałem taką nadzieję, ale prysła, gdy dowiedziałem się, że sin taxes krytykuje Bernie Sanders, gwiazda amerykańskiego ruchu demokratyczno-socjalistycznego. W 2016 r. przeciwstawił się wprowadzeniu w Filadelfii podatku od napojów słodzonych. Jakby to napisali w tabloidzie: szok!
Jest taki dowcip o Billu Gatesie. Założyciel Microsoftu po śmierci staje przed św. Piotrem, a ten mówi mu, że może przyjrzeć się na monitorze niebu i piekłu – a potem wybrać. W niebie nuda; aniołki na obłokach wyśpiewują słodkie pieśni. W piekle impreza, kobiety i szybkie auta. Więc wybiera piekło. Zjeżdża doń, a tam diabły łapią go i wsadzają do beczki ze smołą. Gates protestuje: „Pokazano mi co innego!”. „To była wersja demo!” – śmieją się szatany.
Przedstawiony wcześniej opis zalet podatków od grzechów był właśnie wersją demo. Teorią wypraną z praktyki. Sanders, krytykując je, zwrócił uwagę właśnie na ich praktyczny aspekt: regresywność. – Danina od napojów gazowanych i soków w sposób ponadprzeciętny zwiększy obciążenie podatkowe rodzin o niskim dochodzie – stwierdził. Czyli – jak zwykle – biednym wiatr w oczy. Na dowód prawdziwości słów Sandersa można przytoczyć sporo badań. I to empiryczne ustalenia w tym temacie powinny wstrzymywać entuzjazm zarówno liberałów, jak i ich oponentów.
Słynny Michael Bloomberg, miliarder i polityk, jest wielkim zwolennikiem sin taxes. Jest także świadomy ich regresywnego charakteru – i uważa to za rzecz korzystną. Taką opinią podzielił się w jednym z wywiadów w 2018 r. – Problem leży w ludziach, którzy nie mają pieniędzy. Wyższe podatki będą mieć większy wpływ na ich zachowanie – mówił z zachwytem.
A jak wygląda rzeczywistość? Eksperci ds. zdrowia publicznego Tony Blakely i Coral Gartner omówili to w 2019 r. na łamach magazynu „The Lancet” na przykładzie Australii. W wyniku podniesienia akcyzy w 2010 r. ceny papierosów są na antypodach jednymi z najwyższych na świecie. Czy popularność palenia spadła? Owszem, ale okazało się, że wśród osób o niższym dochodzie z czasem ponownie rosła, a to dlatego, że głębokość ich uzależnienia jest wyższa niż wśród bogatszych. „Mimo, że palacze z grupy o niskim dochodzie, którzy rzucili palenie, uzyskają ważne korzyści zdrowotne i finansowe, to palacze z tej grupy, którzy go nie rzucili, doświadczą zwiększonych trudności, gdy większa część ich budżetu będzie przeznaczana na papierosy, a nie na jedzenie, mieszkanie czy inne istotne dobra” – piszą badacze. Należałoby te efekty wpisać po stronie społecznych kosztów wprowadzania sin taxes i dokładnie je wyliczyć, ale z jakichś przyczyn nie robi się tego, poprzestając co najwyżej na samym stwierdzeniu, że takie zjawisko ma miejsce.
Siła nałogu bywa wyższa niż siła podatków, dlatego propodatkowo nastawieni badacze nie uważają samych sin taxes za wystarczające rozwiązanie i proponują zazwyczaj dodatkowe programy interwencji zdrowotnych. Problem w tym, że rządy rzadko kiedy wprowadzają kompleksowe polityki zdrowotne razem z takimi daninami. Opłata cukrowa w Polsce jest tego przykładem – nasz rząd poprzestał na działaniu fiskalnym.
Swoją drogą, w przypadku podatków cukrowych naukowcy przyznają też, że wciąż nie ma bezpośrednich dowodów na to, że faktycznie obniżają skalę otyłości. Przywołują w zamian argumenty, które w sądzie nazwano by „poszlakami” – jak ekonometryczne modelowanie potencjalnego zwrotu zdrowotnego z sin taxes.
Wymodelować można wszystko, zależnie od założeń. Trzeba brać na to poprawkę, gdy czytamy komunikaty WHO, które twierdzi np., że nałożenie 1 proc. podatku na uncję cukru w USA w ciągu 10 lat przełożyłoby się na 17 mld dol. oszczędności zdrowotnych. To symulacje. Nikt dotąd, analizując funkcjonujące opłaty cukrowe, tak wielkich korzyści nie zaobserwował. Wniosek? Dopóki efekt netto wprowadzania podatków cukrowych nie jest znany, dopóty ani liberał, ani nieliberał nie powinien bez zastrzeżeń popierać wprowadzania kolejnych takich danin.
Ale przekonanie, że i inne sin taxes leczą społeczeństwo, pozostaje w sferze intuicji, a nie twardej empirii. Dotyczy to także akcyzy alkoholowej. Struktura nadmiernej konsumpcji jest tu odwrotna niż w przypadku papierosów – to bogatsi mają tendencję do częstszego nadużywania. Na pierwszy rzut oka więc podniesienie ceny alkoholu w wyniku zwiększenia akcyzy może nie mieć regresywnego charakteru. Nie tak prędko – sugerują autorzy pracy „Unravelling the alcohol harm paradox (Rozwiązując paradoks szkód alkoholowych, BMC Public Health, 2016 r.). Zauważają, że choć osób nadużywających alkoholu w grupie o niskich dochodach jest proporcjonalnie mniej, to nadużywają go one w sposób znacznie bardziej drastyczny niż osoby z wyższymi dochodami. „Mimo że ekstremalne epizody alkoholowe nie są częste, to mogą mieć duży wpływ na społeczną dystrybucję ciężaru chorób i użycia usług zdrowotnych. Tę grupę (osób nadużywających o niskich dochodach – red.) charakteryzuje większe prawdopodobieństwo bezrobocia, problemów psychicznych i niższej odporności” – piszą badacze.
Wrażliwość osób silnie uzależnionych na wzrost cen używki jest niższa (ich popyt jest sztywny), więc – tak jak w przypadku papierosów – ubodzy alkoholicy w wyniku sin taxes wydają więcej na wódkę czy piwo niż na swoje zdrowie czy na potrzeby najbliższych. Sin taxes wytworzą w tej grupie negatywne efekty zewnętrzne, zamiast je zredukować.
Skoro efekty podatków od grzechów są albo negatywne, albo co najwyżej mizerne, dlaczego rządy je nakładają? Może politycy wierzą w ich skuteczność? Wówczas byłoby to objawem ich ignorancji bądź lenistwa intelektualnego. A może nie mają pomysłu, jak inaczej obniżyć koszty dostarczania dóbr publicznych? Wówczas byłoby to objawem indolencji. Dowodem na to, że państwo wzięło na siebie tak wiele obowiązków, że coraz trudniej mu im sprostać, zwłaszcza w obliczu kolejnych wyzwań.
Najprawdopodobniej motywowanie wprowadzania sin taxes dobrem wspólnym to przejaw cynizmu. Politycy wykorzystują ten argument, by zwiększać dochody budżetowe, wiedząc, że obniżą dzięki nim społeczny opór przed nowymi daninami. Mają świadomość, że gdyby zaczęli podnosić podatki już obowiązujące, musieliby odpowiedzieć na pytanie: dlaczego? Tu nie muszą. A odpowiedź wpisana jest w samą ideę sin taxes. Któżby z nią dyskutował? Bogiem a prawdą każdy, kto rozdrapałby tę narracyjną powłokę, odkryłby detale podatkowej legislacji, tak często przeczące szumnym hasłom.
Nikt, kto zapoznał się z mechanizmem polskiej opłaty cukrowej, nie ma złudzeń, że ma ona na względzie złagodzenie problemu otyłości. Opodatkowano za jednym zamachem nie tylko napoje słodzone cukrem, lecz także niekalorycznymi przecież substancjami słodzącymi oraz napoje zawierające taurynę, kofeinę czy guaranę. W efekcie – poza butelkowaną wodą mineralną – trudno znaleźć napoje, które pod nowy podatek nie podlegają. Opłata cukrowa to po prostu skok na pieniądze podatników, bo ktoś za te wszystkie tarcze antykryzysowe zapłacić musi.
Papierkiem lakmusowym intencji polityków w przypadku sin taxes jest proces ich opracowywania. Stają w nim zawsze przed paradoksem: im nowa danina będzie wyższa, tym bardziej będzie ograniczać konsumpcję, a więc zmniejszać wpływy budżetowe – muszą więc wybrać, na czym zależy im bardziej. I co? Zawsze wygrywają wpływy budżetowe. Rzadko kiedy stopy sin taxes są tak wysokie, by przyczynić się do większej niż kilkuprocentowa obniżki popytu. Gdyby jednak podniesiono stopy podatkowe zbyt wysoko, obniżce popytu na opodatkowane towary towarzyszyłby wzrost popytu na te nieopodatkowane, czyli nielegalne, co ograniczyłoby korzyści budżetowe.
Taka sytuacja miała miejsce na Filipinach, gdzie w latach 2011–2013, w wyniku podniesienia akcyzy, cena papierosów wzrosła ponad dwukrotnie – wówczas stały się one najczęściej przemycanym do kraju dobrem. Dania też to w pewnym sensie przećwiczyła w przypadku podatku cukrowego. Funkcjonował tam już od lat 30. XX w., ale w 2019 r. został zniesiony. Chociaż podatek przynosił ok. 60 mln euro rocznego wpływu do budżetu, to przyczyniał się do większej przestępczości gospodarczej, ludzie zaopatrywali się w nieopodatkowane produkty w Niemczech, a lokalny handel tracił ok. 40 mln euro.
Zwykle jednak rządy nie są skłonne wycofywać się z rozwiązań podatkowych, które raz przyjęły i to nawet, jeśli te – jak w krajach najbardziej rozwiniętych – nie przynoszą istotnych wpływów do budżetu. W Polsce, w której sama tylko akcyza na papierosy i alkohol to ok. 30 mld zł w budżecie rocznie, ta niechęć jest wyjątkowo duża. 30 mld zł to tylko o 10 mld mniej niż przynosi CIT, a po doliczeniu podatku od gier losowych i akcyzy od paliw to mniej więcej tyle samo, ile wynoszą dochody z PIT-u.
Ale czy wliczanie podatku hazardowego czy akcyzy na paliwa do kategorii sin taxes ma sens? W tym miejscu docieramy do ostatniej ważnej kwestii. Co właściwie definiujemy jako grzech wart podatkowej nobilitacji?
Peter Lorenzi, profesor biznesu z Uniwersytetu Loyola w Chicago, zwraca uwagę w eseju „Sin taxes”, że samo pojęcie podatku od grzechu jest zwodnicze, gdyż narzuca religijne rozumienie pojęcia. Grzech w sensie podatkowym należy definiować jego zdaniem nie jako wykroczenie przeciw kodeksowi moralnemu, a raczej „operacyjnie” – jako zachowanie uzależniające, samowyniszczające i społecznie niepożądane, bo generujące negatywne efekty zewnętrzne. Otyłego trzeba leczyć z publicznych pieniędzy. W przypadku alkoholika czy hazardzisty dochodzi materialno-psychiczne zubożenie jego rodziny. W ten sposób możemy zdaniem Lorenziego pozostać na gruncie utylitarnym, na którym przydaje się ekonomia i stwierdzić, że sin taxes to w istocie najlepsza forma opodatkowania.
Lorenzi pisał tekst w 2004 r. Być może dzisiaj, widząc, jak słabych dowodów za skutecznością sin taxes dostarczyła w tym czasie nauka, dodałby zastrzeżenie, że to tylko „teoretycznie” najlepsza forma opodatkowania. Ale zauważmy, że nawet areligijna definicja sin taxes zaproponowana przez niego jest niebezpieczna. Załóżmy, że nie grozi nam opodatkowanie prywatnego kłamstwa, nieobecności na niedzielnej mszy czy szerzenia poglądów gorszących bliźniego. Nawet wówczas władza dysponuje dowolnością w ocenie, które zachowania są szkodliwe. A mogą być nimi wszystkie – wystarczy odpowiednia perspektywa.
Weźmy np. perspektywę demograficzną. Mamy problem – społeczeństwo się starzeje, a dzieci mało. Opodatkujmy więc bezdzietnych. Takie pomysły zresztą były już realizowane za PRL, a rząd PiS rozważał je jeszcze w 2019 r. Z klimatycznego punktu widzenia podatkiem od grzechu staje się akcyza paliwowa. Ale nie tylko – argumentując klimatycznie, można by wprowadzić podatki na paliwożerne auta. I takie się wprowadza, choćby we Francji, np. na SUV-y. Lecz można by pójść jeszcze dalej – wprowadzić klimatyczne podatki od podróży lotniczych (albo roczne limity ich liczby per osoba) czy od zużycia ciepłej wody powyżej ustalonych norm. Z punktu widzenia demografii i polityki zdrowotnej można by wprowadzać sin taxes od gier komputerowych, bo przecież ograniczają aktywność seksualną i zwiększają poziom uzależnień. Nie ma też żadnej logicznej przeszkody w dodatkowym opodatkowaniu towarów luksusowych, bo ich nabywanie zaostrza napięcia wynikające z nierówności społecznych. A także usług typu salony barberskie, bo to przejaw próżności i zbędnego konsumpcjonizmu. Zresztą, czy car Piotr Wielki nie opodatkowywał bród? Właśnie.
Operacyjna definicja grzechu wyklucza może religię, ale nie eliminuje ideologii, która pozwala po dobraniu odpowiednio kontekstu każdą niemal naszą aktywność uznać za grzeszną i godną opodatkowania. Gdy rządziłoby prawactwo, grzechem byłoby wszystko, co lewackie. Gdy lewactwo, wszystko, co prawackie. Czy ktoś przy zdrowych zmysłach mógłby tego chcieć? Czy teraz osiągnęliśmy już ponadideologiczny konsens, że podatki od grzechu byłyby świetnym pomysłem w świecie idealnym, ale w tym rzeczywistym nie są? Lepiej powrócić do klasycznej zasady, że jedyną funkcją podatków jest finansowanie polityk rządowych. Wówczas uważniej będziemy się tym politykom przyglądać.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama