Crowdfunding to genialna społeczna inicjatywa. W skrócie: ktoś ma pomysł, ale nie ma pieniędzy na jego realizację. Zwraca się więc z prośbą o nie do tych, którym jego idea bardzo się podoba. A ci odpowiadają – przelewami (tradycyjnymi lub z wykorzystaniem rozmaitych systemów płatności internetowych), choćby symbolicznymi. Potem partycypują w korzyściach z realizacji pomysłu lub zadowalają się tym, że stał się on ciałem.
Crowdfunding to genialna społeczna inicjatywa. W skrócie: ktoś ma pomysł, ale nie ma pieniędzy na jego realizację. Zwraca się więc z prośbą o nie do tych, którym jego idea bardzo się podoba. A ci odpowiadają – przelewami (tradycyjnymi lub z wykorzystaniem rozmaitych systemów płatności internetowych), choćby symbolicznymi. Potem partycypują w korzyściach z realizacji pomysłu lub zadowalają się tym, że stał się on ciałem.
Sam mechanizm nie jest nowy ani bardzo odkrywczy. Można powiedzieć, że z grubsza o to samo chodziło na przykład tym, którzy projektowali kilkadziesiąt lat temu (!) przepisy umożliwiające publiczną sprzedaż akcji przez organizującą się (dopiero zakładaną z myślą o konkretnym projekcie biznesowym) spółkę. Kodeks spółek handlowych na to zezwala; inna sprawa, że w praktyce z powodu wysokich kosztów i ostrych wymogów taka sytuacja się nie zdarza, a publiczne emisje akcji prowadzą wyłącznie firmy już funkcjonujące, istniejące jakiś czas i nierzadko dobrze znane na rynku.
Rzecz jednak w tym, że internet stworzył w omawianej dziedzinie zupełnie nowe możliwości. O finansowanie idei – niekoniecznie stricte biznesowej – może się zwrócić każdy, każdy też na taką prośbę może odpowiedzieć, jeśli tylko ma ochotę lub kaprys wysupłania paru groszy. Wszystko dzieje się szybko (nawet natychmiast) i łatwo. Jak to w necie. Prostsze jest też informowanie o postępach i monitorowanie całego przedsięwzięcia.
Gdzie w tym wszystkim są podatki? No właśnie – tego nikt dokładnie nie wie. Dotyczy to zresztą nie tylko crowdfundingu, ale i wielu innych form aktywności internetowej (blogosfera, wirtualne dobra, np. uzyskiwane w ramach gier czy funkcjonujące w równoległym świecie waluty, zwłaszcza wymienialne, tj. o pewnej realnej wartości – o czym piszemy w tekście powyżej).
Fiskus nie ma kłopotów z podatkową identyfikacją typowej działalności gospodarczej, choćby umiejscowionej w globalnej sieci i traktującej ją jako dogodny i tani kanał dystrybucji. Chodzi np. o sprzedaż produktów poprzez internet, która – inaczej niż wielu liczyło – nie została potraktowana specjalnie (ulgowo) i już kilka lat temu zaczęła być badana i rozliczana przez administrację podatkową.
Jeśli chodzi o mniej klasyczne formy działalności, traktujące sieć nie tylko jako narzędzie, ale i świat sam w sobie, a przez to nie znajdujące swojego prostego wzorca w starej ekonomii, sprawa nie jest już tak prosta. Urzędnicy zazwyczaj nie wiedzą, czy i jakie podatki wchodzą w grę, a Ministerstwo Finansów nie za bardzo potrafi im pomóc. Dobrze to ujął jeden z ekspertów: fiskus jak zwykle nie nadąża na tym, co się dzieje dookoła, zwłaszcza w gospodarce.
Oczywiście nie ma się co dziwić: przecież nawet ze starą ekonomią nasz system podatkowy sobie nie radzi, okazuje się ułomny, niejasny, koszmarnie wadliwy. Jakby więc mógł należycie ogarniać wirtualną rzeczywistość? Na pozór to dobrze. Można by myśleć, że internauci mogą korzystać z różnych możliwości, nie martwiąc się o podatki. W rzeczywistości nie ma się z czego cieszyć. Gdy reguły nie są jasne i precyzyjne, to mamy wolną amerykankę. I ryzyko, że fiskus się ocknie i zrobi to, co uzna za stosowne. Innymi słowy: narzuci własne reguły. Chyba że zacznie nadążać.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama