Sedno tkwi w tym, że ogromnej liczby spraw i sporów można by uniknąć, gdyby nie drobne – acz ważne – elementy w obowiązujących regulacjach. Nie jest chyba dobrze, że jednym z kluczowych narzędzi pracy podatnika, np. prowadzącego działalność gospodarczą, doradcy czy urzędnika jest, a właściwie są słowniki języka polskiego. Rozumiem, że na półkach stoją kodeksy, komentarze i monografie. Ale zestaw słowników? Do jakich wynaturzeń może prowadzić nadmierne zaufanie do nich, wskazuje spór o rozumienie reprezentacji (i kosztów tejże – uwzględnianych bądź nie w kosztach podatkowych) w ustawach o podatkach dochodowych. Są oczywiście pojęcia, których definiować nie ma sensu, bo ich znaczenie jest oczywiste albo można je bez większego trudu ustalić. Ale są i takie, które – o ile nie mają ustawowej definicji – są oznaką tylko fatalnego braku precyzji i radosnej twórczości ustawodawcy, która ma bardzo poważne konsekwencje. Jak bardzo poważne, widać na wspomnianym przykładzie: żaden podatnik nie może być pewien, czy dane wydatki są kosztami reprezentacji, czy nie (skoro nie bardzo wiadomo, co przez nią rozumieć, a odpowiedzi można szukać jedynie w słownikach, których nie pisano przecież z myślą o rozliczeniach podatkowych), a co za tym idzie – czy może je uwzględnić w ewidencji, czy też pod żadnym pozorem robić mu tego nie wolno. Powtarzam: żaden. Nie miejmy też złudzeń, że wątpliwości są rozstrzygane na korzyść podatników. Na pewno nie przez administrację skarbową, a i przez sądy też często nie. Innymi słowy, brak jasnej definicji oznacza niepewność dla wszystkich przedsiębiorców, a dla bardzo wielu – konieczność toczenia uciążliwych i kosztownych sporów z fiskusem, sądowych procesów nie wyłączając.
Nie można się jednak dziwić, że przepisy mamy marne, skoro pisane (i uchwalane) są szybko, nierzadko na ostatnią chwilę i z pominięciem koniecznych procedur. Jeśli ważne dla ogromnej rzeszy podatników rozporządzenie (ostatnio było ich nawet kilka) jest przyjmowane tuż przed terminem, w którym powinno wejść w życie, a na skonsultowanie projektu zainteresowane strony mają w najlepszym razie kilka dni, to nie można się dziwić, że owocem tej pracy legislacyjnej (która z porządną legislacją wiele wspólnego nie ma) są przepisy niezrozumiałe, nieczytelne, a czasem sprzeczne. Psują one krew wszystkim, którzy mają je stosować, i wszystkim, którzy mają pilnować ich przestrzegania.
Wniosek jest banalny: niewiele trzeba – naprawdę bardzo niewiele – by jakość środowiska podatkowego (na które w głównej mierze składa się prawo) była bez porównania lepsza, niż jest. Właściwie jest to sprawa porządnej pracy legislacyjnej i dobrej woli. Jaka szkoda, że mamy deficyt jednego i drugiego.