Branża nadal nie jest w stanie wypracować wspólnego stanowiska dotyczącego nowej sklepowej daniny, co znacznie osłabia jej pozycję negocjacyjną z rządem. Ten zaś już myśli, jak zapobiec unikaniu nowego podatku przez duże sieci
/>
Resort finansów rozważa dwa warianty daniny, oba z dwiema lub trzema stawkami. Urzędnicy nie chcą jednak mówić ani o tym, jaka mogłaby być ich wysokość, ani o wielkości kwoty wolnej. Bo wszystkie warianty są jeszcze przeliczane. Ostateczną propozycję resortu finansów mamy poznać pod koniec tego tygodnia. Największy kłopot to z jednej strony precyzyjne zaadresowanie nowej ustawy, z drugiej – mnóstwo sprzecznych interesów wśród firm, które miałyby płacić podatek.
Podstawowy podział dotyczący skali działania przebiega według linii hipermarkety, supermarkety, dyskonty i reszta sklepów. W tej chwili największy kawałek rynku mają dyskonty na czele z właścicielem Biedronki. Te podziały przekładają się na wizję podatku. Mali sklepikarze i sieci handlowe z polskim kapitałem zrzeszeni w Polskiej Izbie Handlu i Forum Polskiego Handlu chcą możliwie szerokiej progresji. FPH proponuje, by było siedem progów, z których najniższy wynosiłby 0,1 proc. i dotyczyłby firm mających od 12 mln zł obrotu rocznego. Najwyższa stawka – 4 proc. – byłaby liczona od 10 mld zł obrotu.
Z kolei Polska Organizacja Handlu i Dystrybucji opowiada się za stawką liniową (0,5 lub 0,4 proc.). Według POHiD w ten sposób uniknięto by zarzutów o dyskryminację, a prosty w formie podatek łatwiej byłoby egzekwować. Ale i w tej grupie widać różnice interesów. Sieci hipermarketów nie są przeciwne progresji, ponieważ ich obroty są o połowę, a nawet więcej mniejsze niż dyskontów. Liczą, że uda im się uniknąć maksymalnych stawek. A stawka liniowa obciążyłaby je tak samo jak dyskonty, czyli ich największego konkurenta.
Do tego dochodzą jeszcze inne podziały, np. ze względu na pochodzenie właścicieli. Organizacje zrzeszające krajowy kapitał to przedsiębiorcy prowadzący sieci supermarketów. Nie wypracowują tak wysokich obrotów jak np. sieci zagranicznych dyskontów. Mają większy problem z dostępem do finansowania (nie mogą liczyć na wsparcie zagranicznych spółek matek), przez co trudniej im konkurować ceną. Firmy zagraniczne mają dostęp do finansowania i lepsze know-how, które pozwala im ciąć koszty. Obniżając marże, mogą być bardzo konkurencyjne cenowo, co w połączeniu z efektem skali zapewnia im duży obrót.
Jest jeszcze kwestia handlu internetowego. W pierwotnej wersji projektu, gdy podatek miał być naliczany od powierzchni sprzedaży, ten temat w ogóle się nie pojawiał. Sytuacja zmieniła się, gdy wzięto pod uwagę obrót. Sklepy internetowe to konkurencja dla tradycyjnego handlu, a to on był konsultowany w sprawie podatku. Handlowcy skorzystali więc z okazji, by zasugerować obłożenie podatkiem e-handlu. – To nie jest dobry pomysł. Większość handlujących w internecie to małe i średnie firmy. One nie będą miały dużego pola manewru: zamkną interes lub pogorszą wynik, a najwięksi nie zapłacą podatku, bo zarejestrują firmę za granicą – mówi Grzegorz Wójcik z Izby Gospodarki Elektronicznej.
Przykład e-handlu pokazuje, że potrzebne jest precyzyjne określenie, kto ma płacić nowy podatek. Jeśli przepis zostanie źle sformułowany, to obejmie każdy sektor, który zajmuje się sprzedażą towarów, w tym firmy usługowe. Opodatkowane mogłyby być również np. kawiarnie i restauracje. To przełożyłoby się na ceny bądź skończyłoby się pogorszeniem kondycji przedsiębiorców albo zwiększeniem szarej strefy (część obrotu realizowano by poza kasami fiskalnymi).
Ponieważ handlowcy są wewnętrznie podzieleni w sprawie samego kształtu podatku – to osłabia ich pozycje w rozmowach z rządem. Nie udało im się wypracować wspólnego stanowiska, bo ich interesy się różnią.
Jeszcze zanim pojawiła się rządowa wersja podatku, już zaczęły się dywagacje, jak będzie go można obejść. Zarówno w przypadku, gdyby podatek był pobierany od powierzchni, jak i od obrotu, główną metodą miałby być podział na spółki zależne. W przypadku podatku od powierzchni wiązałoby się to zapewne z koniecznością fizycznego podziału powierzchni sklepu na mniejsze części, np. działy, i wyliczaniem podatku od nich.
Jak zwraca uwagę jeden z naszych rozmówców, wariant podatku od powierzchni byłby bardziej kłopotliwy dla dużych sklepów, bo wymagałby np. oddzielania poszczególnych części sklepu, stawiania kas fiskalnych w każdym dziale itp., co mogłoby zniechęcać klientów do zakupów. W przypadku podatku od obrotów w grę wchodzi podział na mniejsze spółki. Jako przykład już jest przywoływany właściciel sklepów Media Markt i Saturn, każdy ze sklepów jest oddzielną spółką komandytową (ten podział nie ma nic wspólnego z obecnym pomysłem rządu, został wprowadzony w życie jeszcze zanim zaczęto o podatku od supermarketów dyskutować).
Jednak rząd myśli już, jak taką optymalizację uprzedzić. Jeden z członków Rady Ministrów w rozmowie z DGP nie wyklucza, że podatek będzie naliczany w skali całej grupy, wówczas podział nie powinien mieć znaczenia.
Projekt, który zobaczymy prawdopodobnie w piątek, będzie zapewne otwarciem wewnątrzrządowej dyskusji i w nim także będą mogły zajść zmiany.