Wystawiania pustych faktur nie polecam, to przestępstwo. Jednak korzystanie ze spółek notujących stratę może być przydatne
Ponoć 65 proc. spółek prawa handlowego działających w Polsce nie płaci CIT – zamiast zysków wykazują straty. Albo sytuacja na rynku jest tak fatalna, że już należy ewakuować się do jakiegoś stabilniejszego gospodarczo kraju. Albo zastanowić się, czy nie jest się ostatnim frajerem, który daje się ograbiać z ciężko zarobionych pieniędzy, bo odprowadza podatki. A może inaczej: grajmy larum, firmy oszukują, a ciężar zasilania budżetu państwa spada na biednych.
To jest dość złożony problem i być może w każdym z tych stwierdzeń jest ziarno prawdy. Ale zanim zaczniemy go analizować, dobrze by było zobaczyć go we właściwym kontekście. Powiem tak: to, iż 65 proc. firm nie płaci CIT, nie jest dolegliwe dla budżetu państwa, gdyż za bardzo go to nie zubaża. Bo tak już został skonstruowany, że 60 proc. stanowią przychody z VAT oraz z akcyzy, a więc podatków konsumenckich. Kolejne jego 12–15 proc. to podatek dochodowy od osób fizycznych, czyli PIT. I zaledwie 8–10 proc. w tych rachunkach stanowi CIT, czyli podatek od dochodu osób prawnych. Więc jeśli nawet 65 proc. przedsiębiorstw nie płaci z jego tytułu ani złotówki, to realnie nie ma większego problemu, jeśli chodzi o wpływy do państwowej kasy.
Jak naiwnie by to nie zabrzmiało – to nie jest sprawiedliwe. Państwo utrzymują emeryt, nauczycielka i drobny przedsiębiorca, jeśli jest na tyle głupi, żeby płacić.
To prawda, w tym sensie, że podatki płacą przede wszystkim konsumenci oraz osoby fizyczne. Połowę polskiego PIT płacą pracownicy budżetówki i emeryci. Co jest o tyle paradoksalne w tym ostatnim przypadku – jak to kiedyś zauważył Mirosław Barszcz, były wiceminister finansów – że Skarb Państwa przelewa pieniądze ze swojego konta na ich, żeby potem zabrać część tych pieniędzy z powrotem na swoje. A tego transferu pilnuje cała armia urzędników podatkowych, opłacana również z państwowej puli. Więc, jak sugerował Barszcz, może lepiej w ogóle zrezygnować z PIT.
Z takim hasłem ma pani przed sobą wielką polityczną karierę, jeśli zdecyduje się kandydować w wyborach. Miliony Polaków zagłosują na panią. Z budżetówką na czele. Ale z jakiegoś powodu to tak nie działa.
Prawo wielkich liczb. W tej skali nawet ułamek procenta robi różnicę w budżecie. Jednak proszę zwrócić uwagę: kiedy za czasów rządów Donalda Tuska wpadliśmy w kłopoty związane z kryzysem gospodarczym, to ten rząd zaczął podnosić VAT (do 23 proc.), a nie stawki PIT czy CIT. Bo ten ruch się najbardziej opłacał.
Nikt nie marzy nawet o tym, że taki czy inny podatek zostanie zlikwidowany. Jednak przedsiębiorcy wciąż mają nadzieję, że prawo podatkowe zostanie uproszczone. Ostatnio modna jest koncepcja, aby zamiast 19-procentowego CIT, który łatwo obejść, wrzucając w koszty różne dziwne rzeczy, wprowadzić 1-procentowy podatek obrotowy. Od niego nie da się uciec.
Jakoś wcale nie jestem przekonana, że wszyscy przedsiębiorcy byliby szczęśliwi. Bo weźmy firmę, która akurat przeżywa ciężkie chwile, przynosi straty. Ona dziś podatku dochodowego nie musi płacić, a obrotowy by musiała. Albo inny przypadek – firmy, które dopiero zaczynają działalność, tzw. start-upy. One na początek muszą zainwestować, nieraz ciężkie miliony – w sprzęt, budynki, w ludzi... Taka firma zajmująca się inwestycjami w nieruchomości – kupuje ziemię, buduje – może liczyć na to, że jej nakłady zwrócą się za kilka-kilkanaście lat. Ale te małe także muszą ponieść konkretne wydatki, zanim zaczną zarabiać. Jeśli zaczną, gdyż rzeczywistość jest taka, że spośród wszystkich firm, które ruszają z działalnością, utrzyma się może jedna trzecia. A blisko 70 proc. bankrutuje, więc trudno oczekiwać, że będą płacić podatek od zysku. Zaś ten obrotowy jeszcze przyśpieszyłby ich śmierć. Taka forma opodatkowania przedsiębiorczości funkcjonowała za komuny, zdarza się także, że stosowana jest w innych krajach. Ale nie przypadkiem w większości stosuje się podatek dochodowy, zachęcający do działalności gospodarczej: rozwijaj się, daninę państwu zapłacisz, jak zaczniesz zarabiać.
Tyle że w efekcie jest tak, że płacą małe firmy. Te największe, które zarabiają krocie, nie płacą. One optymalizują swoje podatki, korzystając z pomocy takich osób, jak pani.
Wszyscy starają się optymalizować, choć faktycznie, możliwości w tym zakresie zależą od wielkości i zamożności firmy. Legalna, czyli zgodna z prawem optymalizacja, jest droga. Nie tylko dlatego, że za wiedzę specjalistów trzeba słono płacić. Także dlatego, że pewne rozwiązania wymagają poniesienia dużych nakładów – ale o tym będzie za chwilę. Na temat sprawiedliwości świata nie chcę się wypowiadać. Może kiedyś był prostszy: jak fabryka samochodów należała do pana Forda, jego misją było robienie jak najlepszych samochodów i zarabianie. Ale kiedy została sprzedana, celem działalności firmy jest zadowolenie inwestorów poprzez przynoszenie im odpowiednich zysków. Z kolei auta mogą być kiepskie, nikogo to nie obchodzi. Zmienił się cały układ...
Świat sprzyja dużym i bogatym – to oczywista oczywistość. Nawet w styczności z organami państwa mały przedsiębiorca jest w gorszej pozycji, bo nie stoi za nim sztab prawników, aby go bronić.
Zgadzam się, kiedy przychodzi co do czego, taki człowiek zostaje z kłopotem sam, a urzędnicy skwapliwie z tego korzystają. I np. żądają wydania dokumentów, ustnie je wymieniając podatnikowi, choć powinni przedstawić swoje oczekiwania na piśmie. System nie jest transparentny, przyjazny podatnikowi, nie służy mu pomocą. W Niemczech czy Wielkiej Brytanii przedsiębiorca idzie do takiego urzędu, zadaje pytanie, urzędnik odpowiada i wiadomo, że można się tego trzymać. U nas można wystąpić o interpretację, zapłacić za nią, ale i tak organ może zmienić zdanie. W większości cywilizowanych państw biznesmen zaczynający działalność albo nawet w jej trakcie, kiedy ma jakiś problem, może umówić się na obiad z naczelnikiem organu podatkowego, aby obgadać sprawy, ustalić zasady.
W korupcyjny sposób zoptymalizować...
Jeszcze raz powtórzę: optymalizacja polega na wykorzystywaniu legalnych sposobów na to, aby płacić mniejsze publiczne daniny. A że nie ma w życiu jednakowych spraw, jednakowych ludzi, do każdej należy podchodzić indywidualnie i elastycznie. Taki smakowity przykład: David Beckham i inni znani piłkarze ligi angielskiej zarabiali kosmiczne pieniądze na swoich kontraktach. I nie byli zadowoleni, że fiskus zabiera im kilkadziesiąt procent. Doradcy wymyślili, że podzielą ich umowy na dwie części. Bo przecież gwiazdy futbolu mają tak wysokie kontrakty, gdyż ich kluby zarabiają nie tylko na tym, że chłopcy biegają po boisku, lecz także na tym, że sprzedają się koszulki z ich podobiznami, kubki, różne gadżety – a więc wizerunek. Praw do nóg nie można nikomu sprzedać. Ale do wizerunku jak najbardziej. No i kontrakty podzielono na dwie części. 20 proc. kwoty było za kopanie, natomiast 80 proc. za wizerunek. Tylko ten sprzedano spółce założonej w raju podatkowym na wyspie Guernsey, gdzie CIT wynosił okrągłe zero. I nasi zawodnicy – dajmy na to, że kontrakt wynosił 100 – zamiast zadowalać się nawet mniej niż połową przy najwyższym progu podatkowym, odprowadzali podatek tylko od 20. Na ręce zostawało więc 90. Proste? Proste.
Wszyscy to robią, tylko może w nieco inny sposób: jedną trzecią dostaniesz na etat, a resztę pod stołem.
Tyle że to pod stołem to już łamanie prawa. Ale proszę słuchać, co było w tej Anglii dalej. Metoda tak się spodobała, że wszyscy piłkarze, ci sławni i ci szerzej nieznani, zaczęli z niej korzystać w rozliczeniach. Ba, nawet trenerzy. Tamtejszy fiskus się zdenerwował i powiedział „hola, hola”. Nie zgadzamy się na takie praktyki, gdyż jest to naginanie prawa w celu uniknięcia płacenia podatków. Ale zamiast ich ukarać, dać domiar, usiedli do stołu i podjęli negocjacje. Ustalono, że od tej pory za wizerunek można odpisywać maksymalnie 20 proc. dochodu i że nie mogą robić tego trenerzy. Proszę zauważyć: zawarli kompromis w jednostkowej sprawie. A split, czyli podział kontraktu na mniejsze części, różnie opodatkowane, to norma na całym świecie. Można to uregulować i się dogadać.
U nas trwają prace nad nowelizacją prawa podatkowego. Ma działać w taki sposób, by za każdym razem, gdy urząd skarbowy uzna, że przedsiębiorca podjął jakieś działania, aby pomniejszyć należności podatkowe, traktowane to było jako zakazane obchodzenie prawa. Nie wiedziałam, że obowiązkiem przedsiębiorcy jest maksymalizacja zobowiązań podatkowych, nie zysku.
W tym projekcie stoi, że przedsiębiorca będzie ukarany, jeśli skutkiem takich zakazanych działań będzie znacząca korzyść podatkowa określona jako 50 tys. zł rocznie. To jakieś nieporozumienie – wychodzi niewiele ponad 4 tys. zł miesięcznie. Dla emeryta to duża kwota, ale w skali przedsiębiorstwa czy nawet dobrze opłacanego menedżera już niekoniecznie. Ja jestem za tym, żeby organy kontroli podatkowej dysponowały narzędziami umożliwiającymi ściganie oszustów. Na przykład tych kombinatorów wystawiających puste faktury, co jest w Polsce plagą. Jednak takie kwotowe określanie granicy to nieporozumienie.
Drobni przedsiębiorcy kombinują z fakturami, bo nie stać ich na doradców.
Albo uważają, że wiedzą lepiej. Lub nie widzą problemu w tym, że otwarcie łamią prawo. Fiskus musi umieć z tym skutecznie walczyć. Większy problem widzę w tym, że granica pomiędzy ewidentnym szwindlem a legalną optymalizacją jest często cienka i płynna. Trzeba nie tylko dobrej woli, ale i wiedzy, żeby pewne rzeczy dostrzec. Tymczasem nasza skarbówka i jej urzędnicy często nie mają doświadczenia, przychodzą do pracy zwykle zaraz po szkole. W dodatku działają bardzo sztywno, formalnie, z automatu. A w prawie podatkowym jest tylko jedna sztywna zasada: podatek płacimy od przychodu pomniejszonego o koszty. Nie uwierzy pani, na jakie pytania biznesmen musi tymczasem odpowiadać. Na przykład dlaczego opłaca pracownikom prywatne ubezpieczenie medyczne. Argument, iż dlatego, że korzystanie z publicznej służby zdrowia oznacza częste absencje, bo żeby zrobić głupie badanie, trzeba często trzech dni, a personel powinien być dyspozycyjny, a nie siedzieć na L4, nie zawsze trafia. Trzeba jeszcze udowodnić na piśmie, że gdy pracownik pracuje, a nie leży, to się firmie opłaca. Urzędnicy zbyt często podejrzewają przedsiębiorcę o nieuczciwość. Mówiła pani, że przedsiębiorcy chcą uproszczenia prawa. Dobre prawo podatkowe nigdy nie będzie proste, gdyż musi objąć wiele różnych racji, aspektów, nie tylko fiskalnych, lecz także społecznych. Kto mówi o prostym prawie podatkowym, powinien zapoznać się z tym obowiązującym w Luksemburgu, uważanym za najlepsze na świecie. Będzie miał kłopot ze zrozumieniem, i to nie z tego powodu, że paragrafy są w języku francuskim.
Mamy nieprecyzyjne prawo, niedoświadczonych urzędników, coś jeszcze do listy?
Na jednym ze szkoleń prokuratorzy, i to wcale nie ci zajmujący podrzędne stanowiska, otwarcie się przyznawali, że nie mają pojęcia o przestępstwach popełnianych przez białe kołnierzyki. I wcale mnie to nie dziwi. Jestem prawnikiem i nie znam nikogo z mojego czy sąsiednich roczników, kto wyszedł z uczelni i wiedziałby, co to jest bilans. Teraz też absolwenci prawa tego nie wiedzą. Ale to nie jest tak, że przez ostatnie 25 lat nie zrobiliśmy żadnych postępów, jeśli chodzi o skarbówkę. Nie ma już np. tej strasznej natychmiastowej wykonywalności decyzji urzędów skarbowych, która doprowadziła wiele firm do ruiny – np. Optimusa Romana Kluski. Teraz przedsiębiorca może się odwołać do sądu i czekać na prawomocne orzeczenie. Urzędnicy są też coraz milsi. Wprawdzie, jak wieść niesie, spowodował to okólnik ministra, ale i tak dobrze. No i biznesmeni mają jeszcze w odwodzie Europejski Trybunał Sprawiedliwości. Toczyła się kiedyś przed nim kuriozalna sprawa przeciwko państwu włoskiemu, które w pewnym momencie postanowiło, że nie będzie przedsiębiorcom zwracać VAT w żywej gotówce, ale w państwowych obligacjach. Ale to nie przeszło przed ETS. Co nie znaczy, że zawsze trybunał orzeka za biznesem. W sprawie państwo brytyjskie vs firma Cadbury, ten producent czekoladek, w 2006 r. zapadł wyrok, z którego wynikało, że państwo ma prawo stosować własne przepisy podatkowe do dochodów osiąganych przez zagraniczne spółki zależne firmy mającej swoją siedzibę na terenie danego kraju.
Może przejdźmy wreszcie do meritum naszej rozmowy, a więc wyjaśnienia czytelnikom, którzy też chcieliby zoptymalizować co nieco, jak to się robi. Jak zmaksymalizować te koszty, które w legalny sposób można odpisać od dochodu, żeby zmniejszyć lub zlikwidować podatek? Nie wystawiając pustych faktur, oczywiście.
Żaden przedsiębiorca nie ma obowiązku – jak to się mówi w slangu branżowym – rozpoznawania kosztów podatkowych. To jego decyzja, czy np. pensję jakiegoś zatrudnionego przez siebie człowieka wrzuci w koszty uzyskania przychodu (KUP), czy nie. O tym, co można zaliczyć do KUP, mówią przepisy. Które dają pewne pole manewru, jeśli się wie, w jaki sposób znajdować w nich luki. Jednym z częściej stosowanych sposobów jest uwolnienie cichych rezerw, zwane także step-up. Jak to działa? Wyobraźmy sobie, że jesteśmy właścicielem jakiejś nieruchomości, niech to będzie np. galeria handlowa, wybudowanej w 1998 r., wartej kwotę wynoszącą 100 jednostek. Na jej budowę ponieśliśmy nakłady, które możemy sobie amortyzować – oczywiście nie jednorazowo, na to żadne prawo nie pozwala – zwykle w wielkości 2,5 proc. rocznie. Czyli co roku te 2,5 proc. wartości wrzucamy w KUP. Jeśli mamy dochód wynoszący 5, te 2,5 odpisujemy sobie i podatek w wysokości 19 proc. płacimy od 2,5, a nie od 5. I fajnie. Ale czasy się zmieniły, ceny nieruchomości poszły w górę i nasza galeria jest warta już nie 100, a 300 jednostek. I dobrze by było dokonywać odpisu podatkowego od tej wyższej wartości, bo 2,5 od 300 to już 7,5, które można wrzucić w koszty. A jeśli nasz dochód nadal wynosi 5, to już nie mamy zysku, tylko stratę w wysokości 2,5. Klasyka gatunku, wszyscy to robią. Tyle że nie jest to takie proste, bo na przeszkodzie mogą stanąć np. banki, które zwykle finansują takie budowle i mają na nie hipotekę. Potrzebni są więc fachowcy, którzy wiedzą, jak to przeprowadzić.
Brzmi zarazem prosto i podejrzanie.
Sprawa jest jak najbardziej legalna, więc dlaczego tego nie robić? Haczyk tkwi w tym, że odpisy powinno się robić od faktycznie poniesionych kosztów, a w takim przypadku wartość galerii wzrosła sama z siebie. Pani, jako właściciel, nie wydała tych dodatkowych 200 jednostek, one wynikają ze wzrostu wartości nieruchomości. Niemniej jeśli ustawa pozwala na taką operację, od wielu lat, to doradca byłby niezdarą, gdyby nie wykorzystał takiej luki w prawie.
To w takim razie ustawodawca jest ofiarą losu.
On także stara się te luki wykrywać i zatykać. Pisze coraz to nowe przepisy, ale jeszcze nie znalazł się taki, któremu udałoby się ustanowić prawo doskonałe. Na każdą akcję jest reakcja, jak u Newtona. Ustawodawca chciałby nie musieć już łatać dziur, ale mieć klauzulę o obchodzeniu opodatkowania, która byłaby lekiem na wszystko. Byłaby straszakiem na tych, którzy mieliby ochotę coś uszczknąć z podatkowego tortu, ale nie mają zaplecza prawnego, aby o to walczyć.
Powszechnie wiadomo, że wielkie koncerny nie płacą podatków w Polsce. Wyjątkiem jest Biedronka – sama nie wiem, czemu wybrała tę drogę. Inne korzystają z możliwości, jakie daje im dziurawe prawo. Niedawno jeden z rozmówców przedstawił mi schemat jednego z takich mechanizmów. Spółka córka zamawia w centrali dajmy na to dżem, który wart jest w kraju, gdzie firma ma siedzibę, 5 jednostek. W Polsce każdy słoik zostaje wyceniony na 500. Wiadomo, że tak drogiego towaru nikt nie kupi, więc nie ma potrzeby, żeby całą partię wystawić na półki. Wystarczy poczekać jakiś czas i go przecenić – na przykład na 4. I powstaje piękna strata, którą można zaksięgować w koszty.
Z grubsza to może wyglądać i tak. Ale nie tylko. Wyobraźmy sobie międzynarodowy holding produkujący na przykład słodki napój gazowany, mający zależne spółki córki w niemal każdym kraju na świecie. Także w Polsce. Każda z tych spółek sprzedaje ten sam towar, ma jakieś koszty, ma przychody, z których wynika dochód, bo na potrzeby tej symulacji zakładamy, że etap inwestycyjny ma już za sobą. I od tego dochodu powinna odprowadzać podatek. Jednak owa spółka korzysta z nazwy i logo swojej matki, za co musi jej płacić z tytułu korzystania z własności intelektualnej. A jeszcze często bywa tak, że holding ma inną spółkę, założoną w którymś z rajów podatkowych, która jest centrum administracyjnym dla wszystkich innych spółek. I jeszcze jedną, zajmującą się np. badaniami, innowacjami etc. I one wystawiają za te swoje usługi faktury. Często na tak wysokie kwoty, że spółki córki, wrzucając je w koszty, mogą wykazywać zamiast zysków straty. A jako że spółka, która wystawia te faktury, ma swoją siedzibę np. w stanie Delaware w USA, gdzie można nie płacić podatków, pod warunkiem że nie wykonuje się działalności na terenie Stanów Zjednoczonych, można nieco zaoszczędzić. Holding nie zapłaci centa z tych pieniędzy od spółek córek. Proszę jednak zauważyć, że ten mechanizm nie jest oparty na pustych fakturach: spółka córka faktycznie korzysta z logo i zarządzania z poziomu centrali.
Na skorzystanie z takiego mechanizmu nie pozwoli sobie maluch.
I znów – to kwestia skali, możliwości finansowych, tego, czy poniesione koszty opłacają się w ogólnym bilansie. Takie centra zarządzania mają np. Google czy Amazon, korzystają z tego, nie płacą podatków.
Dla mnie interesujące jest, kto wycenia, czy koszt logo, zarządzania albo choćby zatrudnienia menedżerów za ciężkie pieniądze jest faktyczny, związany z rynkiem, czy wyssany z palca.
To istotny problem. Bo jeśli coś ma być rozpoznane jako koszt, musi mieć związek z przychodem. Mówiąc inaczej – kupując coś, płacąc za coś, mam uzasadnioną nadzieję, że przełoży się to na większy przychód. Jeśli wykażę, że płacę sprzątaczce 200 tys. miesięcznie, to żaden urząd skarbowy tego nie zaakceptuje, gdyż jest to absurd. W dodatku przedsiębiorca będzie sprawiał wrażenie, że działa na szkodę swojej firmy, pomniejszając jej zysk – bo wydaje niepotrzebnie pieniądze, daje je komuś innemu. Ale jeśli moja spółka jest powiązana, liczy się to, że pieniądze pozostają w grupie. Im więcej kosztów zrobię na rzecz innych z tego samego teamu, tym lepiej. Oczywiście z punktu widzenia skarbówki ceny powinny być rozpatrywane w kontekście rynkowym. Z grubsza wiadomo – sprzątaczka zarabia 2, a menedżer wysokiego poziomu 2000. Ale jeśli chodzi o bardziej wysublimowane koszty, nasze urzędy skarbowe jeszcze się tego nie nauczyły. Bo ile jest warte korzystanie z loga dużej firmy XX czy ZZ? Skąd urzędnik ma to wiedzieć? Do czego odnosić? Na świecie są rzeczoznawcy, którzy się w tym specjalizują. Niemniej korzystanie z ich usług może być kosztowne. Są także bazy danych, z których można się dowiedzieć, ile kosztuje dana usługa albo towar, choćby ten dżem, na świecie, jednak za abonament, wejście do tych informacji również należy płacić. A tutaj nie ma na to pieniędzy.
Przypomina mi się historia opowiedziana przez jedną z urzędniczek skarbowych zajmujących się śledztwami w sprawie tzw. karuzel VAT-owskich, będących śmiertelną chorobą systemu podatkowego w Polsce. Śledziła łańcuch firm, które brały w tym procederze udział – w kraju jeszcze było w porządku, potem w państwach będących członkami Unii także dawało radę, ale kiedy łańcuszek doszedł do tak egzotycznych krajów, jak np. Dominikana, musiała dać sobie spokój. Nikt nie wyśle inspektorów skarbowych tak daleko, żeby prowadzili działania. Nie opłaca się.
Ano, nie opłaca, decyduje ekonomika dochodzenia: w jaki sposób, używając jak najmniejszych nakładów finansowych, uzyskać jak największy efekt. I z tego rachunku wychodzi, że ci, którzy mają środki na to, aby przenieść swoją działalność za granicę, mogą mieć łatwiej. Co nie oznacza, że działają legalnie. I tego nie można pochwalać. Opowiem pani inną, jeszcze bardziej zadziwiającą historię. Pewnego dnia odbieram telefon: dzwoni pani, starszy inspektor skarbowy z Wrocławia, i prosi mnie, abym udostępniła jej dokumenty dotyczące działalności mojej drugiej spółki, którą mam na Cyprze. Odpowiadam, że z przyjemnością jej pomogę, pod warunkiem że zgodnie z przepisami wyśle swoje zapotrzebowanie na piśmie, na adres tej firmy. A ona, że wyśle mi je na warszawski adres. Odpowiadam, że cypryjska spółka nie ma adresu w stolicy, więc wszystkie pisma wysyłane na adres tej drugiej, którą prowadzę w Polsce, będą nieskutecznie doręczone. – Ale ja nie mam budżetu, żeby wysyłać listy polecone za granicę – odparła. Więc sama pani widzi.
To w jaki sposób nasze urzędy skarbowe radzą sobie z zawyżaniem cen transferowych, jak te dżemy czy napoje gazowane? Bo przecież jakoś muszą.
W sposób formalny: żądają dokumentacji tych cen transferowych. Trzeba w niej np. wykazać, że jeśli spółka matka sprzedaje spółce córce towar za 500, a sama zapłaciła za niego 5, to miała ku temu ważny powód. Bo np. towar podczas transportu mógł ulec zniszczeniu, na czym spółka matka by straciła, więc musi się zabezpieczyć. Takie spory z urzędami skarbowymi w naszych warunkach mają często miejsce, ale często są trudne do rozstrzygnięcia. W bardziej rozwiniętych krajach poradzono sobie z tym problemem za pomocą mechanizmu APA (advanced pricing agreement), który polega mniej więcej na tym, że firma siada do stołu negocjacyjnego ze skarbówką i umawiają się, ile dany towar czy usługa są w danym kraju warte, uwzględniając różne okoliczności i zagrożenia. Co ustalą, obowiązuje. Fiskus ma spokój, przedsiębiorca tę pewność, że nie będzie w jego biznesie żadnych skarbowych niespodzianek. I to się u nas także czasem zdarza, tyle że zdecydowanie zbyt rzadko. Jeśli mnie pamięć nie myli, w Polsce podpisano zaledwie 40 takich umów.
A co z rajami podatkowymi? Ustawodawca walczy z nimi, w tym tygodniu pojawiły się nowe komunikaty, z których wynika, że uciekanie z dochodem z Polski będzie coraz trudniejsze, jeśli nie niemożliwe. Rok temu prasa biznesowa ekscytowała się obcięciem możliwości lokowania swoich firm na Cyprze. Jednak ucieczka do rajów nadal działa. Jak to możliwe?
(Śmiech) Jeśli spojrzeć na czarną listę OECD, to dziś nie ma na niej żadnego kraju. A żeby być dokładną: żaden kraj należący do Unii Europejskiej, a jej członkiem jest Cypr, nie może być uznany za raj podatkowy. Raje podatkowe pozwalają bowiem tworzyć na swoim terenie spółek typu offshore, czyli niepłacących podatków w państwie, w którym są zarejestrowane, choć nie prowadzą tam działalności – to choćby Bahama czy Belize. Więc jeśli jestem np. pośrednikiem, który handluje podróbkami, i cała moja aktywność sprowadza się do wysyłania faktur pomiędzy producentami, przewoźnikami i odbiorcami, nie mam magazynów, to mogę skorzystać z tej możliwości, że moja firma ma swoją siedzibę w takim kraju, ale faktycznie nie prowadzi tam działalności i nie płaci podatków. Większość krajów ma swoje czarne listy, niezależne od tej OECD, na której są państwa, z którymi przelewy dewizowe podlegają szczególnej kontroli, u nas Narodowego Banku Polskiego. I każdy przekaz z takiego bądź do takiego kraju podlega ścisłemu nadzorowi instytucji finansowych.
A po co dziś komu Cypr?
Ten kraj, zanim wszedł do UE, w 2003 r. zlikwidował możliwość zakładania na jego terenie spółek offshorowych. Jednak nadal ma bardzo przyjazne dla biznesu prawo. Na przykład prowadzenie kantoru w Polsce online jest o tyle trudne, że nie wiadomo do końca, czy wymaga to zezwolenia NBP. Taki sam kantor online założony na Cyprze nie wymaga zezwolenia, co zapewnia bezpieczeństwo prawne przedsiębiorcy. Ponadto działalność takiego kantoru może być opodatkowana stawką 12,5 proc. (obowiązującą na Cyprze), a nie 19 proc. (w Polsce).
W takim razie dlaczego wszyscy nie wynoszą się ze swoimi biznesami z Polski?
To kwestia kosztów. Oprócz firmy w kraju – co naturalne – trzeba utrzymywać jeszcze jedną na Cyprze. Więc nie każdemu, nie przy każdych obrotach to się opłaca. No i nie każdą działalność faktycznie możemy przenieść na Cypr.
Więc znowu wracamy do tego, że duży i bogaty może więcej, a małemu zostaje odpisywanie ulg na internet. Wystawianie pustych spółek ze stratą faktur lub kupowanie na Allegro.
Wystawiania pustych faktur naprawdę nie polecam, to przestępstwo. Jednak korzystanie ze spółek notujących stratę może być przydatne. Z kolei odradzałabym działanie na chybił trafił, bo się można nieźle naciąć. Znam przypadek, kiedy biznesmen, chcąc uciec od kosztów, nabył taką spółkę na portalu internetowym. Niby wszystko sprawdził, ale kiedy już dokonał transakcji, okazało się, że do drzwi zapukał wierzyciel, który dysponował wekslem wystawionym przez jego nowy nabytek in blanco.
Rozumiem, do czego pani zmierza: bez dobrego doradcy nie ma sensu prowadzić biznesu. Jednak powtórzę: małych nie stać na takie zbytki, więc kierują się swoim rozumem. I tracą. Moim zdaniem jednym z podstawowych błędów, jakie popełniają drobne przedsiębiorstwa, jest to, że prowadzą działalność gospodarczą jako osoby fizyczne. I w razie kłopotów, niewypłacalności bankrutuje cała rodzina. Jest na to jakiś sposób?
To często jest fatalne w skutkach. Ja bym na przykład nigdy nie wzięła dużego kredytu na siebie, kiedy prowadziłabym działalność jako osoba fizyczna. No, chyba żebym wcześniej uregulowała stosunki finansowe pomiędzy sobą a rodziną, typu rozdzielność majątkowa. To, że ludzie tego nie robią, wynika z ich niewiedzy lub braku doświadczenia, stąd dramaty i rozczarowania. Jednak to nie jest tak, że drobni przedsiębiorcy nie mają na nic wpływu. Mogą, i powinni, wesprzeć się fachową poradą biura rachunkowego. I jeszcze mają w rękach oręż, potężny, w postaci karty wyborczej, na której mogą skreślać, zakreślać polityków, którzy im swoim podejściem do prawa podatkowego odpowiadają lub nie. Że często deklaracje kończą się całkiem innym działaniem, to już całkiem inna historia. I dowód na to, że doradcy podatkowi będą potrzebni zawsze. Jako remedium na urzędnicze fanaberie oraz lek na głupotę czy ludzką chciwość.
Agnieszka Rzepecka prezes zarządu firmy Opus Trust sp. z o.o., prawniczka, twórczyni pierwszej w naszym kraju spółki z polskim kapitałem zajmującej się świadczeniem usług powierniczych z wykorzystaniem systemów prawnych z całego świata. Doświadczenie zdobywała w takich instytucjach jak Arthur Andersen sp. z o.o., kancelarii prawnej Haarmann Hemmelrath, kancelarii podatkowej Ożóg i Stolarek. Od 2006 r. zaangażowana w budowę rynku usług powierniczych w Polsce. Założyła Stowarzyszenie Powierników Polskich