Przy projektowaniu nowej daniny ustawodawca powinien sobie przypomnieć lekarską maksymę: „po pierwsze nie szkodzić”.

Podatek od usług cyfrowych (zwany podatkiem cyfrowym) ma w sobie coś z antybiotyku. W większości przypadków należałoby go uznać za morderczą truciznę dla sprawiedliwości podatkowej, są jednak sytuacje, kiedy może być jedynym skutecznym lekarstwem na poważną chorobę – unikanie opodatkowania. Właśnie dlatego pomimo wątpliwości wiele państw wprowadza to rozwiązanie, a Unia Europejska rozpatruje możliwość wdrożenia podatku cyfrowego tymczasowo na terenie całej Wspólnoty. W UE do wprowadzenia rozwiązań podatkowych wymagana jest jednomyślność wszystkich 27 państw członkowskich, o którą niełatwo. Nie czekając zatem na konsensus, swój podatek wprowadziły m.in. Francja, Hiszpania i Włochy (nie powinno dziwić, że według doniesień prasowych czołowym jego przeciwnikiem jest Irlandia, o czym za chwilę).
Podatek celowany
Wprowadzone tam rozwiązania różnią się w szczegółach, jednak ich cechy wspólne pozwalają zbudować pewien ogólny obraz. Jest to więc podatek skierowany do określonej grupy podmiotów, które z jednej strony wyróżniają się bardzo wysokimi przychodami (minimum 750 mln euro rocznie na świecie), a z drugiej uzyskują te przychody z konkretnych usług. W zależności od wersji mogą to być usługi reklam internetowych, ale również sprzedaż danych (np. użytkowników serwisów społecznościowych) i umożliwianie sprzedawania towarów lub usług. Najważniejsze jest to, że podstawą dla wyliczenia podatku ma być cały przychód z tych usług. To ważne, bo inaczej niż w zwykłym podatku dochodowym podstawa podatku nie jest pomniejszana o koszty (np. wynagrodzenia pracowników, najem biur czy sprzęt komputerowy). Jednakże konsekwentnie proponowane stawki są dużo niższe niż w podatkach dochodowych i wynoszą 2–5 proc. Dla porównania: polski podatek dochodowy dla spółek wynosi zwykle 19 proc.
Właśnie te cechy podatku cyfrowego mogą czynić z niego truciznę. Przede wszystkim przez odstąpienie od zasady powszechności opodatkowania. Zwykle te same daniny (ustalane według tych samych zasad) powinien płacić każdy, np. wielka fabryka mebli i rodzinna kawiarnia. To ma zapewnić, że wszyscy według swoich możliwości przyczyniać się będą do budowania dobra wspólnego. Ten podatek skierowany jest zaś do wąskiej grupy podmiotów. I choć nie jest to rozwiązanie zupełnie niespotykane, zazwyczaj wymaga uzasadnienia, dlaczego określoną grupę podmiotów traktujemy szczególnie. Przykładem może być akcyza od papierosów, która służy nie tylko zaspokajaniu potrzeb fiskalnych państwa, lecz także zniechęcaniu do szkodliwego nałogu.
Ustalanie podatku w oparciu o przychód też budzi kontrowersje. Głównie dlatego, że podatek przychodowy jest niekorzystny dla przedsiębiorców dopłacających do swojej działalności (np. dopiero ją rozpoczynających albo przechodzących przez kryzys, kiedy przychody są, ale za małe, by pokryć koszty). Wreszcie wprowadzenie dodatkowego podatku obok już istniejącego VAT i podatku dochodowego po prostu utrudnia prowadzenie działalności, zwiększając zakres obowiązków administracyjnych.
Co chcemy leczyć
Jaka zatem choroba wymaga takiego lekarstwa? To problem niedostosowania tradycyjnych podatków dochodowych do świata gospodarki cyfrowej. Rozwiązania, których trzon był tworzony w drugiej połowie XX w., działały rozsądnie w odniesieniu do tradycyjnych przedsiębiorstw takich jak fabryki czy stacjonarne sklepy. Niestety w starciu z nowymi technologiami ich stosowanie prowadzi do absurdalnych wyników.
Większość krajów na świecie zawiera i stosuje umowy o unikaniu podwójnego opodatkowania. Polska podpisała ok. 90 takich umów z różnymi państwami. Wszystkie one opierają się na jednym wzorze przygotowanym przez Organizację Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). Model przypomina trochę kolorowankę. Mamy linie (szkic przepisów), które dają nam ogólny obraz tego, co wyjdzie, ale mamy też pewną dozę dowolności w wyborze kolorów (szczegółowe rozwiązania, np. stawki podatku u źródła i szczegółowe definicje niektórych pojęć). Czasem przekracza się trochę linie, ale zwykle na koniec i tak wyjdzie naszkicowany, powiedzmy, pies, tylko nie wiadomo, czy będzie brązowy, czy niebieski.
Nazwa umów o unikaniu podwójnego opodatkowania oddaje ich cel. Chodzi o to, żeby podatnicy prowadzący działalność w dwóch krajach nie płacili podatku dwa razy. Zasada jest taka, że podatek dochodowy należy płacić tam, gdzie się zarabia. Idea jest szczytna, ale problem pojawia się, kiedy ktoś zapyta, co to właściwie znaczy. Model umowy przewiduje, że dochody z działalności gospodarczej zwykle opodatkowane są tylko tam, gdzie podatnik ma siedzibę. Wyjątkiem jest sytuacja, kiedy w innym państwie ma biuro, fabrykę czy inną fizyczną placówkę, którą nazywa się stałym zakładem. Wtedy dochód związany z działalnością zakładu może być opodatkowany tam, gdzie jest taki zakład. W pewnym uproszczeniu chodzi przede wszystkim o to, że jeśli podatnik osiąga swój dochód w kraju, w którym nie ma żadnego stałego kąta, to zwykle jego działalność ma tam charakter incydentalny. Nie ma zatem żadnego ekonomicznego sensu, by takim incydentem zajmowała się administracja podatkowa. Jednakże wydaje się, że autorzy modelu OECD to miłośnicy „Małego Księcia” i zawartej tam maksymy „Należy wymagać tego, co można otrzymać”. Stosunkowo proste jest egzekwowanie podatku od tych, którzy mają majątek w państwie żądającym zapłaty. W razie problemów państwo może zaspokoić swoje roszczenia w drodze przymusowej egzekucji. Inaczej jest z podatnikami, którzy cały swój majątek mają gdzie indziej. Wtedy wysiłek, którego wymagałaby taka egzekucja, mógłby przekroczyć oczekiwane korzyści (szczególnie przy ograniczonej skali działalności podatnika).
Takie rozwiązanie nie było pozbawione sensu w tradycyjnej gospodarce. Niestety jego autorzy nie przewidzieli pojawienia się internetu. Dla cyfrowych gigantów stały zakład stał się niepotrzebnym zbytkiem, który bardziej utrudnia niż ułatwia działalność. Mogą oni zarabiać właściwie wszędzie, nie mając siedziby nigdzie. I nie można już się mówić o incydentalnym charakterze – ani siedziba, ani zakład nie są zupełnie potrzebne, by zdominować miejscowy rynek.
Część cyfrowych gigantów ma w Polsce swoje spółki zależne, które płacą podatki dochodowe. Z ich sprawozdań finansowych wynika jednak np., że taka spółka świadczy usługi wyłącznie na rzecz podmiotów z grupy, a więc klienci muszą je kupować od spółki siostry za granicą. W innym przypadku polski podmiot świadczy usługi tylko dla „wyznaczonych klientów w Polsce”. Innymi słowy, firmy świadczące usługi w internecie mogą dość swobodnie decydować, jak i skąd obsłużyć klientów. Mogą dowolnie wybrać miejsce swojej siedziby, biorąc pod uwagę korzystny klimat podatkowy. Nie przez przypadek cyfrowi giganci mają swoje siedziby na Europę np. w Irlandii czy Luksemburgu. Podlegają opodatkowaniu właśnie tam i nie muszą już płacić danin publicznych w innych państwach, gdzie mają duże dochody. Dzięki korzystnemu opodatkowaniu ich usługi są tańsze niż u tradycyjnych przedsiębiorców, którzy nie mogą tak łatwo uciec przed obciążeniami. Giganci zyskują więc dodatkową przewagę konkurencyjną.
Czas trwania prowizorki
Oczywiście najlepszym rozwiązaniem tego problemu byłoby dostosowanie umów o unikaniu podwójnego opodatkowania do świata gospodarki cyfrowej, nad czym właśnie pracuje OECD. To jednak żmudny proces. Nie wystarczy wypracować dobrą definicję, trzeba zmienić każdą z dwustronnych umów. Wystarczy, że jedno państwo nie weźmie w tym przedsięwzięciu udziału i może się ono stać bezwartościowe.
Warto wiedzieć, że według planów KE podatek cyfrowy ma być rozwiązaniem tymczasowym – do momentu wypracowania zmian w umowach (przy czym używany w UE termin „tymczasowy” jest dość pojemny i może oznaczać np. 50 lat). A że podatek cyfrowy nie jest ściśle dochodowy, tylko przychodowy (obrotowy), można argumentować, że umowy o unikaniu podwójnego opodatkowania go nie dotyczą.
Tu dochodzimy do projektu składki reklamowej, która ma być polskim odpowiednikiem podatku cyfrowego. W części to się właściwie udało, bo składka od reklamy internetowej przypomina inne rozwiązania europejskie, choć stawka jest dość wysoka (5 proc.), a przedmiot dość wąski (tylko usługi reklamowe). Co innego dodanie przy okazji składki od reklamy konwencjonalnej, która ma wszystkie wady podatku cyfrowego (selektywność, przychodowość, komplikacja), nie mając jednak jego zalet. Problem siedziby i stałego zakładu kompletnie nie dotyczy kin i tradycyjnych mediów, które przecież wymagają pewnej bazy tam, gdzie świadczą usługi. Nie da się wydawać gazety bez dziennikarzy, a radio wymaga koncesji i miejsca do nadawania. Tradycyjni wydawcy i nadawcy nie korzystają z dobrodziejstwa mobilności gospodarki cyfrowej. To zaś oznacza, że nowy podatek będzie należny nie zamiast podatku dochodowego, tylko obok niego. Co więcej, dla mediów tradycyjnych nie będzie stosowana jedna 5-proc. stawka, ale kilka różnych – do nawet 12 proc. To oznacza, że podatek, który miał wyrównywać szanse pomiędzy uprzywilejowanymi podmiotami cyfrowymi a tradycyjnymi reklamobiorcami, będzie wręcz jeszcze pogłębiał nierówności.
Nie wydaje się zatem, by polskie lekarstwo w postaci składki reklamowej było właściwą odpowiedzią na podatkową chorobę. Dobrze byłoby więc, żeby ustawodawca przy projektowaniu nowej daniny kierował się lekarską maksymą: „po pierwsze nie szkodzić” i nie doprowadził do sytuacji, w której leczenie zabije pacjenta.