Polska to taki dziwny kraj, w którym wszystko, nawet dbanie o własne zdrowie czy spokojną starość, uzależniamy od przyznania nam przez rząd przywilejów podatkowych. Zupełnie jakbyśmy nie rozumieli, że ceną za kolejne przywileje jest wzrost, a nie zmniejszenie haraczu płaconego fiskusowi.

Ostatnio miałem przyjemność przeczytać dwie publikacje prasowe o oszczędzaniu i ubezpieczeniach. Pierwsza dotyczyła odkładania pieniędzy na starość. Ściślej zaś konieczności samodzielnego, poza systemem ubezpieczenia społecznego, gromadzenia pieniędzy na stare lata, po to by na emeryturze nie przymierać głodem. Druga to pomysł Ministerstwa Zdrowia na wprowadzenie dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych w związku z tym, że pochłaniająca niemal dziesiątą część naszych pensji składka zdrowotna nie wystarcza na to, by nas właściwie leczyć. Obydwie publikacje łączył wspólny wniosek i postulat zarazem. Otóż w obydwu przypadkach eksperci przekonywali, że jeśli rząd nie da nam ulg podatkowych w zamian za takie działania, to nie ma szans ani na to, że zaczniemy oszczędzać na starość, ani też, że zaczniemy ubezpieczać się na wypadek choroby. Innymi słowy, jak nie dostaniemy w nagrodę ulgi, to o siebie nie zadbamy.

Taka postawa bierze się stąd, że uważamy – słusznie zresztą – że płacone podatki są za wysokie. Nie ma takiego pułapu podatków, który nie byłby za wysoki. Można mówić co najwyżej o mniej lub bardziej akceptowalnym poziomie grabienia naszych portfeli przez rządzących. Bardziej akceptowalnym, gdy widzimy, że zagrabionym dobrem ktoś rozsądnie i z szacunkiem dla pracy tych, którzy do wspólnego koszyczka musieli się zrzucić, gospodaruje. Tym mniej akceptowalny, im wyraźniej widać, jak zabrane nam pieniądze są bezsensownie marnowane. Czy jednak wprowadzanie kolejnych ulg ma jakikolwiek sens?

Prawdą jest, że trzeba być niespełna rozumu, by lubić płacenie podatku. I by nie korzystać z ulg już przyznanych. Ale niepoważna jest też wiara w magiczną siłę ulg i zwolnień. Wbrew temu, co się wydaje, wprowadzanie nowych ulg, zwolnień i innych przywilejów podatkowych nigdy nie prowadzi do obniżenia płaconych podatków. Systemy podatkowe działają niczym naczynia połączone. Obniżenie poziomu w jednej rurce podnosi go w innej. Gdy zaczynamy płacić niższy podatek dochodowy, system przenosi się na podatki pośrednie, takie jak VAT czy akcyza. A gdy to nie jest możliwe, rekompensuje sobie straty w obrębie tego samego podatku, np. równoważąc straty powodowane możliwością odliczenia wydatku x od podatku, zakazem zaliczania do kosztów podatkowych w firmach wydatków „y” i „z”. W ten sposób za przywileje jednych podatników płacą inni. Albo też zyskując przywilej w jednym miejscu, tracimy nasze pieniądze w innym. Tak czy inaczej skutek jest taki, że poziom opodatkowania zamiast spadać – rośnie.

Wniosek stąd płynie prosty. Jeśli rzeczywiście zależy nam na tym, by płacić niskie podatki, powinniśmy zabiegać o to, aby katalog podatkowych ulg jak najszybciej się kurczył. Nie zaś by dodawać do niego nowe przywileje. Tylko w ten sposób mamy szansę na to, by podatki były sprawiedliwe, równe i niskie.