Ileż było przekonywania, że nie mają sensu pojedyncze, w wybranych tylko miejscach, specjalne strefy ekonomiczne. Lepiej, żeby terytorium całego kraju było jedną wielką strefą inwestycyjną. I faktycznie tak się stało, odkąd w połowie 2018 r. weszła w życie ustawa o wspieraniu nowych inwestycji. Szkopuł w tym, że firmy, które nie załapały się na dotychczasowe zezwolenie na działalność w specjalnej strefie ekonomicznej (bądź zezwolenie to im już wygasło), stracili nieporównanie więcej niż zyskali.
Początkowo nic nie zwiastowało pogorszenia. Przez niemal rok dyrektor Krajowej Informacji Skarbowej potwierdzał, że zwolniony z CIT i z PIT jest cały dochód z działalności objętej decyzją o wsparciu. Potem jednak zmienił zdanie i stwierdził, że preferencją są objęte tylko zyski z nowej inwestycji. Przed problemem stanęły firmy, które rozbudowują swoje przedsiębiorstwa. Okazało się, że w czasie, na który została im wydana decyzja o wsparciu, mogą po prostu nie zdążyć z wykorzystaniem przyznanej im pomocy publicznej.
Nadzieję na częściowe przynajmniej złagodzenie stanowiska dała interpretacja ogólna ministra finansów z 25 października 2019 r. Jeśli jednak ktokolwiek liczył na złagodzenie ministerialnego stanowiska w tym zakresie, srodze zawiódł się po lekturze najnowszych urzędowych objaśnień (objaśnień do, a jakże, interpretacji ogólnej). Jak pisaliśmy w miniony czwartek, minister właśnie zaostrzył jeszcze bardziej swoje stanowisko („Odpływają preferencje w Polskiej Strefie Inwestycji”, DGP nr 50/2020). Nic lepiej nie oddaje tego stwierdzenia, jak zdanie, które pada w objaśnieniach: „Nie każdy koszt mieszczący się w katalogu kosztów kwalifikowanych może być uznany za kwalifikowany”.
Podobnie stało się z ulgą mieszkaniową. Na pierwszy rzut oka wydłużenie czasu na skorzystanie z tej preferencji – z dwóch do trzech lat – wydaje się rozwiązaniem wielce korzystnym. Lecz i w tym przypadku ustawodawca jedną ręką dał, a drugą odebrał. Kto przez trzy lata nie doczeka się aktu własności (bo np. deweloper okaże się oszustem, nieudacznikiem bądź popadnie w niezawinione przez siebie kłopoty finansowe), niech zapomni o uldze.
Trzy lata to dużo – powie ktoś. To prawda, lecz już teraz zgłaszają się do redakcji czytelnicy zaniepokojeni ślamazarnym działaniem dewelopera. Jeśli przez najbliższe półtora roku (zmiana weszła w życie 1 stycznia 2019 r.) nie wyegzekwują przeniesienia własności, to nie tylko nie zrealizują marzeń o własnym lokum, lecz będą musieli także zapłacić podatek, z którego mieli być zwolnieni.
Skrajnym przypadkiem fiskalnego nienasycenia okazała się nowa ustawa o zarządzie sukcesyjnym. Miała ona – przypomnijmy – rozwiązać liczne problemy (także podatkowe) spadkobierców. W rzeczywistości zafundowano im 23-proc. VAT od firmowego majątku pozostawionego przez zmarłego, mimo że kontynuują biznes po spadkodawcy. Wcześniej tego obciążenia nie było.
W wywiadzie udzielonym DGP pod koniec stycznia br. wiceminister rozwoju Marek Niedużak wprost powiedział: „Gdyby uznać, że Krajowa Informacja Skarbowa (…) ma rację, to ustawa o zarządzie sukcesyjnym pewnie nie byłaby stosowana, bo nikt nie chciałby korzystać z ułatwień za cenę obowiązku zapłaty VAT”.
„Tyle że ta interpretacja jest błędna” – dodał wiceminister („KAS pominął cel ustawy o zarządzie sukcesyjnym i specyfikę VAT”, DGP nr 18/2020).
Oczywiście wszystkie te legislacyjne zmiany miały miejsce na długo przed pojawieniem się koronawirusa. Obecna pandemia raz jeszcze każe jednak postawić pytanie, czy nie lepszy byłby umiar w „ulepszaniu” podatkowego prawa? Bo za chwilę może się okazać, że trzeba będzie wszystko odkręcać. Może więc już lepiej niech będzie po staremu.