Nowa forma CIT może pobudzać inwestycje w firmach, ale budżet płaci za to mniejszymi dochodami. Efekty tego rozwiązania trudno przewidzieć.
Zwiększenie prywatnych inwestycji w gospodarce wydaje się jednym z rządowych priorytetów. Już w Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju zakładano, że w przyszłym roku stopa inwestycji wyniesie 22 proc. PKB. Na razie jest z tym słabo, pod koniec września ówczesny minister finansów i rozwoju Jerzy Kwieciński szacował, że w 2018 r. stopa inwestycji przekroczyła 18 proc. PKB. W dodatku grozi nam zatrzymanie inwestycji publicznych wraz z zakończeniem obecnej perspektywy finansowej UE w 2023 r. Dlatego też premier Mateusz Morawiecki dużo w trakcie swojego wtorkowego exposé mówił o wspieraniu przedsiębiorstw, w tym takich zmianach w podatkach, które zachęcałyby do inwestowania.
Pierwsza to „możliwość natychmiastowego rozliczenia kosztów inwestycji w środki trwałe, bez konieczności długotrwałej i wiążącej się z formalnościami amortyzacji”. Druga to tzw. estoński CIT „dla mikro i małym firm”. W skrócie sprowadza się to do opodatkowania zysku firmy, ale dopiero w momencie jego wypłaty. Rozwiązanie jako pierwsza wprowadziła Estonia, stąd nazwa. Polega na tym, że firma nie płaci podatku, jeśli reinwestuje zysk. Danina pobierana jest np. w momencie wypłaty dywidendy dla akcjonariuszy.
Budżetowe wpływy z CIT w ostatnich latach / DGP
Czy to działa? Piotr Arak, dyrektor Polskiego Instytutu Ekonomicznego, uważa, że tak, na co wskazują estońskie dane. – Udało się osiągnąć wysoką stopę inwestycji. Jej wzrost był znaczący, zarówno w ujęciu do PKB, jak i nominalnym. Nawet gdy po wybuchu kryzysu w 2008 r. gospodarka estońska miała duże problemy, to poziom inwestycji był wyższy od europejskiej średniej – mówi dyrektor PIE. Dodaje, że estońskie firmy chwalą sobie taki sposób opodatkowania i twierdzą, że jest on mocnym bodźcem do inwestowania, a i duży napływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych też częściowo z tego wynikał: reinwestowanie zysków przy takim opodatkowaniu jest bardzo korzystne.
Pomysł polega na tym, że firma nie płaci podatku, jeśli reinwestuje zysk
Aleksander Łaszek z Forum Obywatelskiego Rozwoju jest bardziej ostrożny w ocenach potencjalnych skutków, zwraca uwagę, że wyniki estońskich badań wcale nie są jednoznaczne, a na to, czy firmy inwestują, czy nie, wpływa wiele czynników. Na przykład to, czy prawo, które obowiązuje przedsiębiorców, jest stabilne, czy nie. Ale on także uważa, że estoński CIT może dać wiele dobrego, jeśli jego wprowadzenie zostanie dobrze przemyślane. – W Polsce może to lepiej zadziałać. Opodatkowanie według modelu estońskiego pomogłoby tym firmom, które mają problemy z finansowaniem inwestycji – mówi. Jego zdaniem optymalne byłoby, gdyby z nowego modelu opodatkowania mogły korzystać firmy małe i średnie. Bo w tym segmencie przedsiębiorstw nie dzieje się dobrze. – W ciągu ostatnich czterech lat ubyło 2500 małych i średnich firm, a zatrudnienie w nich spadło o 80 tys. Mamy więc sytuację, że zatrudnienie rośnie w firmach mikro i największych. Z tego punktu widzenia pomysł, by zaadresować nowe rozwiązanie do MSP, byłby dobry – mówi ekonomista FOR.
Ale czy skuteczny w skali całej gospodarki? Premier wyraźnie mówił o firmach mikro i małych. Takich, które jednocześnie są podatnikami CIT, jest niespełna 400 tys. Za to prywatnych podmiotów gospodarki narodowej zarejestrowanych w bazie REGON – 4,3 mln. Nawet odrzucając osoby fizyczne prowadzące działalność gospodarczą, to wszystkich zarejestrowanych firm jest ponad milion. Dlatego według Aleksandra Łaszka zawężanie stosowania zachęt do wybranej grupy firm może być ryzykowne. Decydując się na taki ruch, rząd właściwie wprowadzi dodatkowy system opodatkowania dochodów z działalności gospodarczej. Zachęty będą stosowane tylko w CIT, na razie nie ma mowy, by podobne rozwiązanie wprowadzić w PIT, który rozliczają indywidualni przedsiębiorcy.
– Wprowadzenie nowego modelu opodatkowania dla wybranej grupy firm może rodzić też wiele wątpliwości interpretacyjnych. Wszystko zależy od szczegółów rozwiązania, których jeszcze nie znamy. Jeśli rząd zamierza wprowadzić twarde kryteria, których spełnienie będzie uprawniało do korzystania z „estońskiego CIT”, to rodzi się ryzyko, że części podmiotów przestanie się opłacać rosnąć – mówi Aleksander Łaszek. Jego zdaniem podobny efekt występuje przy stosowaniu dzisiejszej obniżonej niższej stawki CIT: skoro przekroczenie dopuszczalnego progu przychodów choćby o dwa euro powoduje wpadnięcie w wyższe opodatkowanie, to przedsiębiorcy robią wiele, by tego progu nie przekraczać. – Jeśli miałoby to być rozwiązanie dobrowolne, to powstanie wątpliwość, jak do jego wyboru fiskus będzie podchodził w konkretnych przypadkach – mówi ekonomista.
Ale Piotr Arak zwraca uwagę, że inne kraje stosują właśnie taki model, np. Niemcy. – Jest jeszcze jedna potencjalna zaleta: część przedsiębiorców, która dziś prowadzi biznes w formie jednoosobowej działalności gospodarczej, rozliczając się według PIT, może zdecydować się na zmianę formy prawnej, zakładając spółki kapitałowe. Dotyczyć to może przede wszystkim tych, którzy uzyskują stosunkowo wysokie przychody. To korzystne dla przejrzystości obrotu gospodarczego, bo spółki mają dodatkowe obowiązki sprawozdawcze – uważa szef PIE.
Jednak i on zwraca uwagę na wyzwania, jakie mogą się wiązać z wprowadzeniem estońskiego CIT. Chodzi o zmniejszenie wpływów do budżetu z tego podatku. Stąd zapewne plan, by preferencja obejmowała tylko najmniejsze firmy. – Z doświadczeń Estonii wynika, że opodatkowanie zysków dopiero na etapie ich dystrybucji doprowadziło do spadku dochodów i potrzeba było trzech lat, aby poziom się wyrównał do stanu sprzed uruchomienia rozwiązania. Trzeba jednak liczyć się z tym, że przejściowo kilka miliardów złotych bud żet mógłby na tym stracić – mówi Piotr Arak.