Założenia reformy podatkowej, zgłoszone w ubiegłym tygodniu na posiedzeniu Parlamentarnego Zespołu na rzecz Wspierania Przedsiębiorczości i Patriotyzmu Ekonomicznego, nie zyskały akceptacji szefa Stałego Komitetu Rady Ministrów Henryka Kowalczyka.
Posłowie byli przygotowani przede wszystkim do dyskusji o zapowiadanych od dawna założeniach jednolitego podatku. Tych jednak minister Kowalczyk nie ujawnił.
Debatowano więc o pomyśle innej reformy, przygotowanej przez Centrum Adama Smitha. Jej założenia przedstawił ekspert ze Związku Przedsiębiorców i Pracodawców.
Mówił o zastąpieniu PIT, składek do ZUS, składki zdrowotnej oraz obecnych funduszy pracowniczych (FP i FGŚP) 25-proc. podatkiem od funduszu płac.
Przedsiębiorcy mieliby natomiast zostać objęci podatkiem od przychodu zamiast – jak dziś – od dochodu. Ci, którzy rozliczają się dziś z PIT, płaciliby stałą, zryczałtowaną kwotę 550 zł plus podatek w wysokości połowy dzisiejszych stawek ryczałtu od przychodów ewidencjonowanych (wynoszących obecnie 3–20 proc.). Przedsiębiorcy rozliczający się obecnie z CIT płaciliby podatek obrotowy w wysokości 1,49 proc. + 550 zł.
Natomiast najmniejsze firmy (do 60 tys. zł rocznego obrotu) płaciłyby 15-proc. daninę od przychodu, która zastąpiłaby wszystkie dzisiejsze płatności.
Pomysł spodobał się posłom. Za prawdziwą rewolucję uznali likwidację PIT, CIT i ograniczenie towarzyszącej ich poborowi biurokracji. Chwalili zwłaszcza znaczne (o 25 proc.) obniżenie kosztów pracy i zwiększenie dzięki temu płacy netto pracowników. Byli zdania, że w takim systemie podatkowym nie byłoby miejsca na unikanie podatku.
Sceptycznie do założeń odniósł się jednak minister Henryk Kowalczyk. Zwrócił uwagę na skutki budżetowe, m.in. na to, że likwidację PIT i CIT odczułyby samorządy.