Tylko w tym roku rząd wprowadził podatki pośrednie warte 10 mld zł, co musiało wpłynąć na to, że inflacja w Polsce jest jedną z najwyższych w UE. Należałoby się właściwie zastanawiać, dlaczego jest tak niska

Chociaż inflacja w Polsce nadal jest względnie umiarkowana, to zaczyna odczuwalnie ciążyć gospodarstwom domowym. Wzrost płac nadal jest o kilka punktów procentowych większy niż cen, jednak nie każdy należy do grona szczęśliwców, którzy dostali podwyżkę. Oczywiście obecna inflacja jest w głównej mierze efektem procesów globalnych, na które rząd i bank centralny nie mają większego wpływu. Postpandemiczne bariery podażowe i wzrost cen paliw dotykają wszystkich. W Stanach Zjednoczonych, których dolar jest walutą rezerwową świata, wzrost cen jest porównywalny z polskim. Zaserwowana nam przez Radę Polityki Pieniężnej podwyżka stóp procentowych wpłynie więc na sytuację co najwyżej minimalnie, a i to nie od razu. Władza ma jednak na podorędziu o wiele skuteczniejsze narzędzie ograniczające skutki globalnej inflacji – może obniżyć podatki pośrednie, które obciążają ceny kluczowych dóbr i usług. Z „tymczasowo” podwyższonym jeszcze w czasach poprzedniej koalicji VAT-em na czele. Tak się złożyło, że akurat tę spuściznę rządów PO-PSL obecnie rządzący przyjęli jak swoją.
Dużo niskich podatków
Polityka podatkowa PiS opiera się na wprowadzaniu kolejnych – niewysokich – podatków pośrednich, a także nietykaniu się fundamentów systemu podatkowego. To bardzo wygodna strategia. Głęboka reforma podatku PIT lub CIT bez wątpienia wywołałaby potężny sprzeciw uprzywilejowanych grup, czego zresztą mieliśmy próbkę przy okazji dyskusji nad Polskim Ładem, gdy rządzący musieli podkulić ogon i wybić zęby własnej (i tak nieprzesadnie ambitnej) ustawie.
Te nowe podatki, zwane zwykle dla zmyłki opłatami, są tak niskie, że nikomu nie chce się robić o nie większej awantury i rozchodzą się po kościach. Rządzący wprowadzają je więc chętnie i zaskakująco sprawnie – a w każdym razie o wiele sprawniej niż Polski Ład (o „Mieszkaniu plus” nie wspomnę).
Lista podatków pośrednich z czasu rządów PiS robi wrażenie, a niektóre z nich nawet nie są wcale głupie. Właściwie wszystkie można jakoś mniej lub bardziej sensownie uzasadnić. Problem w tym, że PiS wprowadził je niemal jednocześnie, w bardzo krótkim czasie, który co gorsza zbiegł się z okresem pandemicznym. Od początku tego roku zaczęła obowiązywać chociażby opłata mocowa, która ma szczytny cel – utrzymywanie rezerw energii przez elektrownie, co jest szczególnie istotne w czasie powolnego przechodzenia na korzystanie z OZE. Opłata podwyższa rachunki za prąd kwotowo, zależnie od zużycia w danym gospodarstwie domowym – stawka wynosi obecnie od niecałych 2 do 10,5 zł miesięcznie. Opłata mocowa zwiększyła więc wydatki na energię elektryczną ponoszone przez gospodarstwa domowe o kilka procent. Szacowane wpływy w tym roku mają wynieść 5,4 mld zł. Już wiemy, że w przyszłym czeka nas podwyżka stawek – będą wynosić od niecałych 2,5 do ponad 13 zł.
Pobierany od 2021 r. podatek od sieci handlowych obciąża przychód sprzedawców detalicznych, których miesięczne obroty przekraczają 17 mln zł. Stawka jest progresywna i na pierwszy rzut oka bardzo niewielka – wynosi 0,8 lub 1,4 proc. Poza tym danina ma swoje uzasadnienie: niektóre sieci wykazują zastanawiająco niskie dochody do opodatkowania, np. Auchan w 2019 r. zapłacił ledwie 117 tys. zł CIT, a Biedronka aż 624 mln zł. Oficjalnie podatek ma też wyrównać szanse między mniejszymi sklepami a gigantami (w tej sprawie nie wróżę mu sukcesu, skoro nawet ograniczenie handlu w niedzielę nie zadziałało). Problem w tym, że podatki przychodowe (w przeciwieństwie do dochodowych) da się niezwykle prosto przerzucić na klientów. Wystarczy po prostu doliczyć je do ceny. Wpływy z podatku handlowego w tym roku wyniosą 1,5 mld zł – bez wątpienia część z tej kwoty zapłacimy my, konsumenci.
Szczytne i drogie
Kolejne 3 mld zł wyniosą wpływy z opłaty cukrowej (50 gr od litra napoju słodzonego, w którym ilość cukru jest mniejsza lub równa 5 g/100 ml, plus 5 gr za każdy dodatkowy gram, a kolejne 10 gr za występujące w napoju kofeinę lub taurynę). Cel jest oczywiście szczytny – walka z otyłością. Poza tym wpływy z tej opłaty zasilają NFZ, a więc zwiększają nakłady na naszą niedofinansowaną ochronę zdrowia.
Opłata cukrowa automatycznie przełożyła się na 10-proc. wzrost cen napojów słodzonych, o czym z zadowoleniem poinformował pod koniec marca minister zdrowia, dodając, że wolumen sprzedaży spadł o 14 proc. Nie ma dowodów na to, że jej wprowadzenie wpłynie na zdrowie Polaków, gdyż konsumenci często przerzucają się na inne – niekoniecznie zdrowsze – produkty, np. słodkie przekąski, których opłata nie objęła. Jest natomiast kolejnym czynnikiem istotnie wpływającym na inflację.
A przecież warto jeszcze wspomnieć, że w ostatnim czasie podwyższono akcyzę na papierosy i alkohol. Tę drugą w przyszłym roku czeka kolejna, bardzo istotna podwyżka – o 10 proc., a w latach 2023–2027 będą następne, po 5 proc. co roku . Rządzący w zeszłym roku podwyższyli też opłatę paliwową. Wcześniej wprowadzili podatek bankowy, który również jest de facto podatkiem pośrednim, gdyż obciąża aktywa bankowe, czyli m.in. udzielone kredyty.
Pojedynczo każdy z tych ruchów dałoby się obronić. Problem w tym, że wszystkie nowe i podwyżki starych opłat wprowadzone jedna po drugiej są potężnym impulsem dla wzrostu cen. Tylko w tym roku rząd wprowadził podatki pośrednie warte 10 mld zł, co musiało wpłynąć na to, że inflacja w Polsce jest jedną z najwyższych w UE. W sierpniu była nawet najwyższa, wspólnie z litewską i estońską, ale należałoby się właściwie zastanawiać, dlaczego jest… tak niska.
Bliżej Chile niż Europy
Na 6-proc. wrześniową inflację złożyły się w największym stopniu ceny: transportu (wzrost aż o 18,5 proc.), nośników energii i użytkowania mieszkania (7,2 proc.) oraz żywności i napojów (4,4 proc.). Każda z tych kategorii została w jakiś sposób obciążona ostatnimi zmianami podatkowymi. Żywności i napojom dostało się nawet dwa razy – wpływ na ich ceny ma zarówno opłata cukrowa, jak i podatek handlowy.
Taką ofensywę, jaką zgotował nam w ostatnich miesiącach rząd, można by było tłumaczyć, gdyby podatki od konsumpcji były wcześniej w Polsce zaniedbane. Ale to właśnie one są od lat wiodącymi źródłami wpływów budżetowych. Według OECD w 2018 r. VAT i akcyza odpowiadały za 36 proc. polskich dochodów podatkowych. To jeden z najwyższych wyników w OECD, więcej zanotowano jedynie na Węgrzech, w Turcji, Portugalii, Chile, Kolumbii i krajach bałtyckich. W Europie Zachodniej podatki konsumpcyjne odgrywają o wiele mniejszą rolę – zwykle odpowiadają za jedną czwartą wpływów podatkowych (tak jest w Niemczech, Francji czy Szwecji), co państwa te rekompensują sobie wyższymi wpływami z podatków bezpośrednich, czyli dochodowych.
Podatek dochodowy od osób fizycznych (PIT) stanowi równowartość 10 proc. PKB całej UE. W Polsce – dwukrotnie mniej. Wpływy z CIT w UE odpowiadają 3 proc. PKB. U nas są mniejsze o jedną trzecią. Szukając wpływów budżetowych, polski rząd ma więc ogromne pole do podwyższania podatku PIT i CIT, tyle że musiałby iść na starcie z wpływowymi klasami – wyższą średnią i wyższą – bo to one płacą podatki nieproporcjonalnie niskie w stosunku do swoich dochodów. Obciążenie dochodów osób mało i średnio zarabiających w Polsce jest nawet nieco wyższe niż średnia OECD. Problem w tym, że tych pierwszych rządzący się zwyczajnie boją, więc wolą wprowadzać kolejne – na papierze drobne – opłaty niż naruszyć fundamenty systemu podatkowego. I w ten sposób przyczynili się do podwyższonej inflacji.
Najbardziej szkodliwy podatek
Podatki pośrednie, z tymi konsumpcyjnymi na czele, są szkodliwe nie tylko dlatego, że podwyższają ceny. Przede wszystkim są regresywne, gdyż mniej zarabiających obciążają bardziej. Według publikacji ośrodka CenEA „Regresywność VAT i zróżnicowanie obciążeń względem struktury dochodów gospodarstw domowych” autorstwa Michała Mycka i Mateusza Najsztuba VAT w Polsce podwyższa nadwiślański wskaźnik Giniego z 0,340 do 0,354. Realnie zwiększa więc nierówności ekonomiczne. Tymczasem odpowiednio skonstruowane podatki dochodowe mogą je bardzo wyraźnie zmniejszać.
Podstawowa stawka VAT w Polsce (23 proc.) jest jedną z najwyższych w Unii Europejskiej. W Niemczech wynosi 19 proc., a we Francji 20 proc. Nie ma lepszego momentu na co najmniej przywrócenie poprzedniej (22 proc.) niż czas rosnącej inflacji. Po pierwsze dlatego, że obniżenie VAT ograniczyłoby skutki ogólnoświatowego wzrostu cen. A po drugie dzięki inflacji rząd ma mnóstwo nieplanowanych pieniędzy. Nadwyżka budżetowa od stycznia do sierpnia wyniosła 43 mld zł. Obniżenie podstawowej stawki VAT o 1 pkt proc. to dla budżetu koszt ok. 9 mld zł, tak więc obniżka o 2 pkt proc. (do 21 proc. – tak jak np. w Hiszpanii) nie pochłonęłaby nawet połowy tej inflacyjnej nadwyżki. Za to wydatnie ograniczyłaby skutki wzrostu cen – bez porównania bardziej i przede wszystkim o wiele szybciej niż podwyżka stóp procentowych, za którą zapłacą kredytobiorcy hipoteczni – i to od razu, w postaci wyższych rat.