W czasie przeznaczonej na odpoczynek wielkiej majówki, tuż po zakończeniu sezonu rozliczania PIT za zeszły rok, rzadko kto miał głowę do podatków. A niesłusznie. W przeddzień długiego weekendu – tak się złożyło – przedstawiciele rządu poinformowali, że stawki VAT nie spadną z końcem tego roku (jak powinny), ani nawet przez kilka kolejnych lat, chyba że wzrost gospodarczy będzie nadspodziewanie szybki. Czyli – innymi słowy – zafundowali nam podwyżkę podatków na przyszłość.
Nikt rozsądny nie spodziewał się, że „tymczasowy wzrost stawek”, wprowadzony w związku z globalnym kryzysem i obowiązujący formalnie tylko do końca tego roku, rzeczywiście taki – czyli tymczasowy – będzie. Ale też nikt chyba nie podejrzewał, że prowizorka usprawiedliwiana stanem finansów publicznych okaże się tak trwała. Właściwie, jeśli nie zdarzy się nic nadzwyczajnego, o powrocie do opodatkowania obrotu gospodarczego na poziomie 22 i 7 proc. możemy zapomnieć aż do 2017 r. Co to oznacza, wiemy: wszyscy konsumenci będą na co dzień płacić więcej.
Jest jednak jeszcze inny, mniej może ważny, ale nie mniej ciekawy aspekt tej sprawy. Kryzys, który sprawił, że nasze finanse publiczne są w gorszym stanie, niż mogłyby być (nigdy nie były w dobrym, ale w czasach korzystnej koniunktury mają się oczywiście lepiej niż w okresie złej), rozpoczął się w 2007 r., jesienią. Przez pewien czas był dla nas ledwie odczuwalny, choć pustoszył światową gospodarkę. Potem i nam przysporzył problemów, a podwyżka VAT była jednym z wielu tego owoców. Teraz jest odpowiedzialny za spowolnienie u nas. Strach pomyśleć, co by było – także z podatkami i ich stawkami – gdyby odcisnął u nas wyraźniejsze piętno, prowokując problemy z finansowaniem deficytu budżetowego czy spychając nas w recesję. Czyli gdyby poczynał sobie u nas równie śmiało, jak w wielu innych krajach. Z deklaracji przedstawicieli rządu wynika, że w kolejnych latach – co najmniej do 2017 r. – nie spodziewają się rozkwitu gospodarki, najwyżej powolnego powrotu do równowagi. Policzmy: 2007–2017, na 10 lat można wstępnie oszacować czas trwania perturbacji związanych z globalnym tąpnięciem. A wcale nie jest pewne, że w 2017 r. sytuacja będzie na tyle dobra, że stawki VAT rzeczywiście wrócą do normalnego poziomu oraz że do tego czasu uda nam się uniknąć ich podwyżek z powodu niekorzystnej relacji długu publicznego do PKB.
Mówiąc inaczej, na dekadę – co najmniej – można liczyć czas płacenia rachunków za zbyt wystawną ekonomiczną ucztę, jaka na wielu rynkach poprzedziła kryzys, a z której i my spożywaliśmy okruchy (hossa na giełdzie, eksplozja kredytów hipotecznych, wzrost cen nieruchomości i innych aktywów). Dobra wiadomość: ponad połowa dekady za nami. Zła – nie jest pewne, że to będzie tylko dekada i że wszystkie rachunki zostały już wystawione. Uszczelnianie systemu podatkowego, walka z optymalizacją, planowana klauzula generalna przeciwko unikaniu opodatkowania – wszystko, czemu z bezprecedensowym zacięciem oddaje się ostatnio resort finansów, jest tych rachunków częścią.