Komentarz tygodnia
Lada dzień na biurko prezydenta trafi kolejna kontrowersyjna ustawa. Tym razem dotyczy sektora bankowego, a konkretnie wprowadzenia nowego podatku nakładanego na niektóre instytucje finansowe (w zamyśle – już od lutego tego roku). Nie jestem specjalistką, jeżeli chodzi o system bankowy. Jestem za to – chcę czy nie – jego małym trybikiem. I nieco się niepokoję, zwłaszcza gdy czytam doniesienia o tym, co się stało na Węgrzech po nałożeniu na tamtejsze banki dodatkowej daniny. Podobno dziś posiadanie tam rachunku bankowego jest nieomal synonimem luksusu. I trudno się dziwić, skoro roczne utrzymanie najtańszego konta kosztuje równowartość ok. 600 zł. Zwolennicy nowego podatku są przekonani, że w Polsce będzie inaczej, że działające u nas instytucje finansowe nie przerzucą tych kosztów na klientów. Pewności tej nie rozumiem. Trudno bowiem zakładać, że banki nagle zmienią politykę i z ochotą pomniejszą swoje zyski po to, aby pomóc PiS-owi w realizacji przedwyborczych obietnic.
Czy prezydent przed podpisaniem ustawy weźmie pod uwagę te wątpliwości? Czy rzetelnie przeanalizuje spodziewane zyski i straty? Pamiętam jeszcze, jak uzasadniał swoją decyzję o tym, że nie będzie firmował ustawy zakładającej przymusowe przewalutowanie kredytów. Chodziło o projekt przygotowany przez stronę społeczną. Wówczas prezydent Andrzej Duda argumentował, że trzeba zastanowić się, jakie to będzie miało skutki finansowe dla sektora bankowego; że zmiany nie mogą doprowadzić do jego niestabilności.
Fakt: zanim się cokolwiek podpisze, warto zastanowić się dwa razy. I wziąć pod uwagę wszystkie konsekwencje decyzji. Wie to każdy przeciętnie zorientowany konsument. Tymczasem odnieść można wrażenie, że głowa państwa kieruje się tą zasadą tylko wtedy, gdy gotowe projekty przynoszą obywatele. Kiedy zaś coś trafia do prezydenckiej kancelarii prosto z Wiejskiej, jest oczywiste, że zostanie podpisane błyskawicznie. I o zastanowieniu się choćby raz – o dwóch razach nie marząc – nie będzie już mowy.