Z dystansem patrzę na raport o podatkach w Europie, z którego wynika, że stawka PIT w Polsce jest tak atrakcyjna, że można mówić o podatkowej wyprzedaży.
Ranking ten ma kilka wad. Po pierwsze nie uwzględnia ulg. A gdy weźmie się je pod uwagę, różowe okulary spadają z nosa. Przykład pierwszy z brzegu – w Polsce ulga na dziecko to nieco ponad 1 tys. zł rocznie, w Niemczech nawet 3,6 tys. euro.
Drugi problem to progi podatkowe. U nas bogaczem fiskus definiuje tego, kto zarabia ok. 90 tys. zł rocznie i odbiera mu 32 proc. tytułem PIT. Gdyby ten nasz bogacz mieszkał za Odrą, zapłaciłby tylko 14 proc. podatku. Tam najwyższa stawka rzeczywiście jest wysoka – 45 proc. – ale obłożeni nią są zarabiający więcej niż 250 tys. euro. Szczerze? Nie miałbym nic przeciwko temu, aby oddawać państwu 450 tys. zł, gdyby na życie zostawało mi jeszcze 550 tys. zł. Pod warunkiem, że to państwo funkcjonowałoby tak jak państwo niemieckie. A na to się nie zanosi.
Inna sprawa, że te progi są wymysłem ludzi cierpiących na syndrom Robin Hooda, dla których pojęcie sprawiedliwości społecznej sprowadza się do zabrania bogatym. Prawdziwa sprawiedliwość polega na zapewnieniu identycznych warunków rozwoju wszystkim obywatelom. A jeżeli jedni wykorzystają te warunki lepiej,, nie wolno karać ich wyższym PIT. Bo to tak, jakby najzdolniejsi studenci na roku musieli z własnej kieszeni płacić za stypendia socjalne tych gorszych. To po prostu chore i nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością.