Minęły czasy, gdy deszczówka zbierana domowym sposobem służyła do prania, mycia albo np. uzupełniania akumulatorów (w zastępstwie wody destylowanej) – ze względu na jej walory (wyjątkowa czystość i miękkość). Dziś, jak twierdzą niektórzy, jest brudniejsza niż ścieki. Zawiera tablicę Mendelejewa i bogatą listę bardziej złożonych substancji. W Polsce wciąż nikła jest tradycja oszczędzania wody – choć wzrost jej ceny powoli zmienia nawyki – i dbania o nią.
Bez trudu znajdziemy przebite szambo, które zanieczyszcza wody gruntowe, ale na darmo byśmy szukali przykładu recyklingu tzw. wody szarej (np. z kąpieli), która np. w japońskich domach służy do spłukiwania toalet. Za to, co cenne i coraz rzadsze, trzeba płacić. I płacimy – za wodę, którą zużywamy, oraz za ścieki, które tego użycia są efektem. Deszczówka, która trafia do miejskiej kanalizacji, a nie gruntu, niezależnie od stopnia zabrudzenia niczym od ścieku się nie różni – musi być odebrana i w odpowiednie miejsce odprowadzona. Mimo to kwestia podatku od deszczu jest kontrowersyjna z dwóch powodów. Po pierwsze, wygląda na to, że zapisy obowiązującej ustawy są takie, że nie można ich w praktyce zastosować. A przepisy rozporządzenia, które próbują to naprawić, idą dalej niż ustawa, a tym samym są nielegalne, sprzeczne z konstytucją. Innymi słowy, podatek od deszczu pobierany być nie może, a jeśli jest – to wbrew prawu. Właśnie to próbują naprawić posłowie, którzy w tej sprawie nie próżnują.
Jak wszystko dobrze pójdzie, za kilka miesięcy będziemy mieć spójne ustawę i rozporządzenie, które umożliwią każdej gminie legalne i prawidłowe nałożenie podatku na właściciela każdej powierzchni, w tym dachu, na którą pada deszcz i z której jest odprowadzany do kanalizacji. Druga kontrowersja łączy się z tym, że jest jednak różnica między wodą, którą sami zużywamy, a deszczem. Cóż, ten ostatni jest darem niebios. Wyjąwszy Rosjan rozpędzających chmury, nikt na miejsce, ilość i czas opadów nie ma wpływu. A podatek uzależniony od wielkości powierzchni może będzie legislacyjnie poprawny, lecz zamieni się w podatek od wielkości dachu, podjazdu czy parkingu. Ciekawe, czy jako taki zostanie zaskarżony do sądu lub Trybunału Konstytucyjnego, np. w okresie suszy. I jeszcze jedno – od krajów, w których o wodę się dba, różnimy się tym, że tam się buduje systemy odzysku deszczówki, obsługujące domy, osiedla, szpitale czy lotniska (Frankfurt). Ale przecież posłom i gminom tak naprawdę nie chodzi o wodę. I nawet nie o ścieki. Chodzi o pieniądze. Może kolejnym logicznym krokiem będzie zatem opodatkowanie powietrza?