Z jednej strony mamy urzędników fiskusa i zwykłych obywateli, w których zawistny niesmak budzi to, że właściciele firm mogą zjeść obiad na koszt budżetu. Bo czymże innym, z ich punktu widzenia, jest stołowanie się w restauracji z możliwością wpisania rachunku w koszty.
Z drugiej mamy właścicieli firm przekonujących, że spotkania połączone z posiłkiem to w biznesie nic nadzwyczajnego. Norma w cywilizowanych krajach.
Kłopot w tym, że polskie reguły zaliczania wydatków do kosztów podatkowych nigdy z cywilizowanymi zasadami nie miały zbyt wiele wspólnego. Od zawsze tą sferą rządzą źle pojęte emocje. I dlatego ta kosztowo-restauracyjna przepychanka trwa od lat. I to zresztą z powodzeniem. Ostatnio mniej sprzyja ono przedsiębiorcom. Najpierw fiskus wywalczył w parlamencie, że wydatki na gastronomię, a już na alkohol w szczególności, kosztem firmy być nie mogą. W sumie logiczne. Wszak nie takie wydatki fiskus wyrzucił firmom z kosztów. Tyle że w rezultacie skarbówka jakby nieco się opamiętała i przez ostatnie dwa lata złagodziła stanowisko uznając, że jednak jakieś wydatki z gastronomią związane z prowadzeniem firmy łączyć się mogą, zatem i kosztem tej działalności być powinny.
Ale fiskus postawił warunek – jeśli biesiadujecie, omawiając kontrakty, to przynajmniej bez zbędnej wystawności. Nie wszyscy jednak zgodzili się na tak nieostrą granicę tego, co w koszty wolno wpisać. Sprawą musiał zająć się o raz kolejny sąd. W niekończącej się batalii podatników z fiskusem rzadko bywa tak, by w sporze przed sądem ten był bardziej profiskalny niż urzędnicy. I na to pewnie liczyła skarżąca się firma. No i się przeliczyła. Sąd zabrał przedsiębiorcom także i te mniej wystawne posiłki. Jego zdaniem żaden posiłek kosztem być nie może. Koniec sporu? Skądże. Zmieni się tylko treść wystawianych w restauracjach faktur, i zamiast obiadu pojawi się np. wynajem stolika konferencyjnego. I tyle. Absurdalne przepisy zawsze powodują konieczność znajdowania równie absurdalnych rozwiązań zastępczych.