W trwającym od niedawna sporze o podatek od kopalin resort finansów wydaje się dziwnie osamotniony. Mimo że zabiega o coś, co nam jako zwykłym obywatelom pozwoli zachować nieco więcej we własnych kieszeniach.
Tymczasem okopy głównego (czy też jak podkreślają przeciwnicy podatku, jedynego) płatnika tego podatku pełne są dziś znanych autorytetów i ekspertów, zarówno ekonomistów, jak i specjalistów od podatków i każdej innej, dowolnie wybranej dziedziny. Osób, w przedziwny jak dla mnie sposób, gotowych bronić ekonomicznych interesów miedziowego giganta niemal do ostatniej kropli krwi. Piórem, słowem i własnym nazwiskiem. Rzecz przedziwna.
Z wszelkich pozbawionych emocji wyliczeń wynika, że wielka krzywda producentowi miedzi i srebra stać się nie może. Poziom opodatkowania, obniżony już zresztą przez ministerstwo pod naporem histerycznych wypowiedzi i publikacji, nie należy bynajmniej do najwyższych na świecie. Wręcz przeciwnie, wydaje się nie tylko do udźwignięcia, ale zwyczajnie bezpieczny dla firmy. Chociaż z pewnością ubędzie w jej skarbcu pieniędzy, którymi można by dysponować, czy to po to, by wypłacać premie, czy też podnosić płace. A te do małych nie należą. Średnia płaca w 2011 r. wyniosła dla KGHM ok. 9 tys. zł. To sporo powyżej średniej krajowej. Niezłe są też zyski spółki. Dlatego nikt mnie nie przekona, że spółka, która w ubiegłym roku wypracowała ponad 11 mld zł zysku, zbiednieje, jak 2 mld odda do budżetu. Tym bardziej, że zaraz po informacji o zysku mówiło się o wypłaceniu 30 proc. tej kwoty akcjonariuszom. Czyli w ich ręce miały trafić 3 mld zł.
Gdyby fiskus zamiast do skarbca miedziowego giganta, sięgnął po te 2 mld zł do naszych kieszeni, każdy z nas musiałby dorzucić do płaconych podatków po ok. 55 zł. Mam nadzieję, że ci, którzy walczą dziś o niższy podatek od kopalin, są skłonni brakujące później w budżecie pieniądze dopłacić. Również za mnie i za tych wszystkich, którzy nie widzą powodów, dla których mieliby się tak poświęcać w obronie jednej firmy.