Został już niecały miesiąc na to, by oswoić się z myślą, że od nowego roku przyjdzie nam płacić za zakupy nieco więcej za sprawą rosnących stawek VAT. Dokładnie tyle samo czasu zostało sprzedawcom dóbr wszelakich, by złapać nas na wabik rosnącego po 1 stycznia VAT-u i namówić do szybszych lub większych zakupów.
Takie kupowanie na zapas nie ma dziś większego sensu. Ale wiele wskazuje na to, że przynajmniej część z nas na vatowskie promocje daje się namówić, mimo że gdyby policzyć, cena kupowanej rzeczy – o ile tylko nie jest to samochód lub mieszkanie – niewiele będzie się różnić od tej, którą musimy zapłacić dziś. Nie w tym jednak rzecz. Rzecz w tym, że nie potrafimy przyznać się, że z biznesowego punktu widzenia to świetna okazja do zwiększenia zysków. Zamiast tego narzekamy. Narzekamy. I znów narzekamy.
To ciekawe, że z jednej strony uwielbiamy narzekać. Z drugiej zaś potrafimy świetnie wykorzystać to, na co właśnie narzekamy, by dobrze na tym zarobić. Świadczy to o naszej niebywałej wręcz przedsiębiorczości. A także o głęboko zakorzenionej hipokryzji, która kieruje naszymi działaniami. I to właśnie na podatkowym poletku obydwie te cechy stają się doskonale widoczne. Wystarczy chociażby wspomnieć odwieczne narzekania, jak strasznie podatki gnębią dziś firmy i zestawić to z tym, jak chętnie pracownicy najemni przechodzą na samozatrudnienie, nawet to fikcyjne, po to by móc płacić niższy PIT i niższe składki ZUS.
No cóż, wyższych podatków nikt płacić nie lubi. Co więcej: system podatkowy powinien premiować ludzi przedsiębiorczych. Firmy powinny mieć lepiej, bo to one tworzą miejsca pracy. Ale i sami przedsiębiorcy muszą się wreszcie oduczyć wiecznego malkontenctwa i narzekania. I umieć przyznać, choćby do tak oczywistej rzeczy, jak to, że w przypadku VAT głównym poszkodowanym będzie nie przedsiębiorca, ale jego klient, bo to on poniesie ekonomiczny ciężar podwyżki.