W czasach coraz szybszej globalizacji podnoszenie podatków jest zgodą na zwiększanie nierówności społecznych, czyli – osiąganie celu przeciwnego temu, któremu podatki kiedyś miały służyć. Zarówno politycy, jak i ci, którzy im podpowiadają, które podatki podnosić, aby jak najmniej ucierpieli biedni, cynicznie usiłują tego nie zauważać. Tymczasem każdy rodzaj podatków bogatych czyni jeszcze bogatszymi, a najbardziej po kieszeni uderza biednych. Nie tylko w Polsce.
Najwięcej odbierać bogatym ma PIT. Im ktoś więcej zarobi, tym więcej musi oddać fiskusowi. Ale tylko teoretycznie, ponieważ ci z rankingów najbogatszych, w miarę dorabiania się, przenosili się z podatkami do rajów podatkowych. Polski PIT i wtedy, gdy najwyższa stawka wynosiła 40 proc., i obecnie, przy 32-proc., ich nie dotyczy. Świat konkuruje dziś ze sobą także systemami podatkowymi, prawo nie jest w stanie zabronić krezusom płacić podatki w tym kraju, który sobie wybiorą. Robią tak nie tylko Polacy. Ingvar Kamprad, właściciel Ikei, dużo mówiący o społecznych zobowiązaniach wielkich korporacji, także nie mieszka w Szwecji, ale w Szwajcarii – ze względów podatkowych. Autorzy Krytyki Politycznej w wydanej właśnie publikacji „Szwecja” z goryczą piszą o ogromnych wysiłkach Kamprada, uznanego w 2004 r. przez „Forbesa” za najbogatszego człowieka świata (z 53 mld dol.), żeby nie płacić podatków w ojczyźnie, znanej właśnie z bardzo wysokich obciążeń. Kamprad tylko potwierdza regułę, że najbogatsi podatków nie płacą. Polscy politycy, kiedy jeszcze przyznawali się do liberalizmu, chętnie powtarzali, że mamy w kraju podatek prawie liniowy. To „prawie” oznacza (jak wynika z rozliczeń podatkowych PIT za 2009 r.), że aż 98,4 proc. podatników mieści się obecnie w pierwszym przedziale podatkowym. Stawkę 32-proc. płaci zaledwie 1,59 proc. podatników PIT, czyli 387 tys. osób. Można by uznać, że tego wymaga sprawiedliwość społeczna, pod jednym warunkiem – gdyby najwięcej płacili rzeczywiście najbogatsi.
Prawdziwi krezusi przenieśli swoje rezydencje podatkowe do innych krajów. Ci, którzy krezusami dopiero zamierzają być, też płacą mniej, chociaż w kraju. To właściciele firm, którym fiskus przed kilku laty stworzył możliwość wyboru, albo będą płacić PIT progresywny, albo liniowy, 19-proc. Prawie 400 tys. osób, którym się to opłaciło, wybrało liniowy i dzięki temu płacą dziś mniej, choć zarabiają więcej. Wysokość stawek podatkowych z wysokością osiąganych zarobków nie ma już nic wspólnego. Najwięcej płacą nie ci, którzy rzeczywiście osiągają najwyższe dochody, ale ci, których fiskusowi złapać najłatwiej – osoby zatrudnione na etatach. Ci, którzy teraz podpowiadają rządowi przywrócenie 40-proc. stawki PIT, dobrze wiedzą, że nie dotknie ona najbogatszych, ale etatowców.
Majstrowanie przy PIT nierówności dochodowych nie wyrówna. A VAT? Ma opinię sprawiedliwego, gdyż opodatkowuje konsumpcję. Tylko że ci najbogatsi już wcześniej w kraju woleli zarabiać, niż wydawać. Kiedy się kupuje luksusowy jacht, supersamochód czy diamenty dla żony, to nawet jeden punkt procentowy w podatku VAT może mieć znaczenie, a w Polsce już teraz stawki należą do najwyższych w UE.
Ruchy w VAT najbardziej dotkną średniaków oraz niezamożnych, dla których globalizacja oznacza to, że nie bardzo mogą liczyć na podwyżkę zarobków, bo Chińczycy pracują za grosze i pralki, telewizory czy zmywarki, na razie jeszcze produkowane u nas, w niedalekiej przyszłości może też będziemy importować. Więc kolejna podpowiadana rządowi propozycja – żeby ujednolicić wszystkie stawki VAT do 18 proc. – wydaje się najbardziej zdumiewająca. Polska rzeczywiście jest krajem, w którym – jak na standardy unijne – nierówności społeczne są spore. Majstrowanie przy stawkach podatkowych ich jednak nie wyrówna. Lepiej byłoby, aby te podatki stały się naprawdę powszechne i płacili je wszyscy. Okazuje się jednak, że w Polsce łatwiej nałożyć nowe podatki, niż odebrać stare przywileje.