Niechęć do płacenia podatków Polacy mieli zakodowaną w szlacheckich genach. Ale istniały sposoby, dzięki którym władza potrafiła im ów odruch zablokować.
Rząd Beaty Szydło próbuje, ale bardzo się boi – podnieść podatki oczywiście. A wkrótce, zgodnie z Wałęsowską maksymą, choć nie chce, to będzie musiał. Przez ostatni rok poczynania rządzącej ekipy w tej dziedzinie przypominały coś na kształt epileptycznych drgawek. Wszystko przez to, że głównym kryterium wprowadzenia nowych podatków stało się dążenie do wrażenia, iż są one sprawiedliwe. Zaczęto więc od banków, a jak wiadomo, mało kto je lubi (poza samymi bankierami). Poszło całkiem łatwo, bo i podatek, jaki wymyślono, okazał się dość prosty do obchodzenia, a resztę jego kosztów można przerzucić na klientów. Potem na celowniku Ministerstwa Finansów znalazły się sklepy wielkopowierzchniowe. Jak powszechnie wiadomo, przeważnie związane z kapitałem niemieckim lub francuskim. Podejść, by zabrać im trochę pieniędzy, zrobiono kilka. Wszystkie zakończone spektakularnymi klęskami. Przy okazji wprawiono w stan ostrej paniki polskich sklepikarzy, którzy wyliczyli, że podatek obrotowy w przewidzianej wysokości zapędzi ich do grobu. Niemal jednocześnie przewodniczący Stałego Komitetu Rady Ministrów Henryk Kowalczyk intensywnie pracował nad jednolitą daniną, mającą zastąpić PIT oraz składkę zdrowotną i emerytalną. Niestety okazało się, że wcale nie będzie on neutralny dla płatników, zwłaszcza tych prowadzących działalność gospodarczą oraz wykonujących wolne zawody. Cisza, jak zapadła wokół projektu, zwiastuje jego rychły zgon. Tymczasem Parlamentarny Zespół na rzecz Wspierania Przedsiębiorczości i Patriotyzmu Ekonomicznego, utworzony przez posłów PiS oraz Kukiz’15, zapowiedział prezentację projektu, który niezapomniany Saddam Husajn nazwałby „matką wszystkich opodatkowań”. Wedle ogólnych założeń ma on zmienić wszystko, nawet VAT i CIT. I to tak, by pracodawcy i pracobiorcy płacili mniej, a państwo dostawało więcej. Cel godzien pochwały, zwłaszcza jeśli wiadomo, że w przyszłym roku budżet wyda dużo więcej z powodu choćby: „500+”, planowanej reformy oświaty, konieczności modernizacji armii, programu „Za życiem”, a w kolejnych latach także obniżki wieku emerytalnego. Dominujące w rządzie oraz PiS myślenie życzeniowe sprowadza się do tego, że po uszczelnieniu systemu skarbowego wzrosną wpływy do budżetu. Równie wielką wiarę pokłada się we wzroście PKB powyżej 3 proc. i powracającej, po kilku latach nieobecności, inflacji. Na razie jednak sektor budowlany zamarł, inwestycje są zamrożone, a co najgorsze za granicami znów zbiera się na burzę. Wkrótce może zacząć się walić system bankowy we Włoszech i chwiać cała strefa euro. Każde takie zwirowanie uderza rykoszetem w polską gospodarkę. Jej słabość zaś odbija się na wpływach budżetowych. Nieuchronnie więc zbliża się ten moment, kiedy rząd Beaty Szydło będzie musiał sięgnąć obywatelom głębiej do kieszeni. Co zawsze jest wydarzeniem bolesnym i władza powinna zadać sobie pytanie, jakie środki znieczulające ludowi zaaplikować. Zwłaszcza gdy dotychczasowymi działaniami wzbudzało się tylko rosnącą irytację.
Szlachta nie płaci
Szermując hasłami sprawiedliwości społecznej i obiecując ściąganie większych danin od zagranicznego kapitału, ministrowie obecnego rządu naiwnie wierzyli, iż ujmą tym wyborców. Pokazując, jak mało wiedzą o naszych narodowych korzeniach, choć stale się na nie powołują. Tymczasem należy dostrzec rzecz zasadniczą – niepłacenie podatków to fundament polskości i wywodzącej się z niego szlacheckiej odmiany demokracji. Opierała się ona na zasadach: władzy się nie ufa, władzy się nie płaci, ale można zapłacić, jeśli się coś dostanie. Zaś sprawiedliwość nie ma tu nic do rzeczy. Ten zestaw reguł doskonalono przez wieki, poczynając od 17 września 1374 r., kiedy Ludwik Andegaweński podpisał w Koszycach ofertę, za którą polska szlachta godziła się zagwarantować jego córce prawo do zasiadania na tronie. Król Węgier i Polski wyraził w nim swoją sympatię do poddanych (choć na co dzień wolał rezydować w Budapeszcie) i w zamian za to, iż: „w szczególnej swej do nas miłości przyjęła i potomstwo nasze żeńskie, tak samo jak męskie, sobie za księcia i pana”, obiecywał w rewanżu radykalną obniżkę podatków. „Zwalniamy i wyjmujemy od składania wszelkich danin, podatków i opłat, tak ogólnych, jak i szczegółowych, jakimkolwiek mianem by się zwały, wszystkie miasta, grody, posiadłości, miasteczka i wsie, mieszkańców wsi całego Królestwa Polskiego należących do panów i wszystkiej szlachty” – oznajmiał monarcha. Acz jak na sprytnego Węgra z francuskim pochodzeniem przystało, wytargował pozostawienie podatku gruntownego w wysokości dwóch groszy od łana ziemi (ok. 17 hektarów). Transakcja, sprowadzająca się do zasady: obniżka podatków w zamian za władzę, bardzo spodobała się polskiej szlachcie. Zwłaszcza że władca, z ograniczonymi środkami finansowymi, pozostawał zależny od poddanych. Dlatego, ilekroć zdarzała się ku temu okazja, ci okrajali wpływy skarbowe swego króla. Musiał się na to godzić Władysław Jagiełło, nim rozpoczął wojnę z Zakonem Krzyżackim, a potem jego syn Kazimierz Jagiellończyk, gdy szykował się odbić Prusy z rąk tego samego wroga. W przywileju nieszawskim wydanym w 1454 r. uznał zasadę, że wszelkie nowe podatki monarcha może nałożyć na szlachecką własność jedynie za przyzwoleniem sejmików ziemskich.
Tak ukształtowany model relacji rządzonych z rządzącym w sferze podatkowej z czasem określił cały ustrój państwa. Jego fundamentem stała się wydana w 1505 r. konstytucja stanowiąca „nihil novi sine communi consensu” (nic nowego bez powszechnej zgody). Nowe prawa mogły być stanowione jedynie za jednomyślną zgodą Sejmu. Co w szczególności tyczyło się spraw podatkowych. Zupełnie już z nich zwolniona szlachta mogła się obłożyć obowiązkiem zapłacenia daniny, jeśli jej przedstawiciele lub król potrafili ją do tego przekonać. Co przedstawiało się wyjątkowo trudno, gdyż statystyczny Sarmata nie miał ochoty ani na prowadzenie polityki mocarstwowej, ani na doświadczanie głębokich reform. Preferował spokojne, wiejskie życie, przerywane od czasu do czasu awanturami podczas sejmików. Gdy rezydujący w odległej stolicy władca znów chciał sięgnąć mu do kiesy, by realizować mniej lub bardziej podejrzane cele. Choć mijały stulecia i z powodu niewydolności systemu podatkowego Rzeczpospolita stawała się coraz bardziej bezbronna, w polskiej mentalności niewiele się zmieniało. Jak widać i dziś noblesse oblige, nawet jeśli realnie arystokratyczne korzenie ma niewielki odsetek Polaków, a chłopów i mieszczan nikt o zdanie w państwie Sarmatów nie pytał. Teoretycznie i obecnie nie ma takiej potrzeby, gdyż wystarczy zdanie partyjnej większości w Sejmie i Senacie. Jednak za zbytni autorytaryzm w kwestiach finansowych każdy rząd w końcu płaci.
Knucie nie popłaca
„Częstokroć o tym wspominałem między przyjaciółmi, nie chcąc o tym na Sejmie wspominać, bacząc, że u nas wszystko rozumiemy za niepodobne, niemożebne” – zagaił Stanisław Koniecpolski w memorandum przesłanym królowi Władysławowi IV. Hetman wielki koronny przygotował plany wielkiej wojny z Turcją. Miała ona przynieść definitywne zniszczenie państwa Tatarów krymskich, nękających wschodnie ziemie Rzeczypospolitej, wyzwolenie Słowian południowych oraz wyparcie Imperium Osmańskiego z Europy. Plany prezentowały się szaleńczo, ale od kilkudziesięciu lat wokół Polski zaciskały się kleszcze wrogich mocarstw. Z północy naciskali Szwedzi, od wschodu Rosjanie, zaś na południu w 1620 r. najazd turecki odparto resztkami sił. Na rozerwanie tego okrążenia niepowtarzalna szansa nadarzyła się w drugiej połowie lat 30. XVII w. Rosjan pokonał pod Smoleńskiem Władysław VI, natomiast szwedzka armia wykrwawiła się na terenie Rzeszy, walcząc w wojnie trzydziestoletniej. Turcję zajmowała zaś walka z Persją i Wenecją. Król i hetman kalkulowali bardzo trzeźwo. Dwaj wrogowie byli sparaliżowani, a trzeci słabł. Rzeczpospolita, uderzając na Szwecję lub Rosję, działałaby w osamotnieniu, natomiast w razie konfliktu z Turcją mogła liczyć na wsparcie Watykanu, Wiednia, ludności całego południa Europy, a nawet Moskwy. Od 1640 r. podczas kolejnych obrad Sejmu Władysław IV już nie ukrywał swego dążenia do wojny prewencyjnej przeciwko Turcji. Domagając się uchwalenia przez posłów koniecznych podatków, by dokonać zaciągu wojsk. Swoje starania wsparł wspólną z Kościołem katolickim akcją propagandową pod hasłem „ponieśmy święty krzyż na pogan”. Na niewiele się to zdało, ponieważ przedstawiciele stanu szlacheckiego okazali się impregnowani na argumenty: strategiczne czy religijne. Wprawdzie przyznawano, iż w przyszłości kolejny najazd turecki nieuchronnie nadejdzie, lecz opodatkować się dla wykorzystania koniunktury politycznej nie zamierzano. Uparty król postanowił zatem wojnę sprowokować. Fundusze na zaciąg Kozaków i zagranicznych regimentów dostał od papieża i Wenecji. Dotację po rozpoczęciu wojny obiecała też Francja. Kolejny krok stanowiło zaprzestanie przez Władysława IV przekazywania chanowi Tatarów corocznej daniny. Islam III Girej natychmiast poprosił sułtana o zgodę na najechanie ziem Rzeczypospolitej. Ale Ibrahim I zwlekał z decyzją, bojąc się wywołania wojny. Dla Władysława IV była to bardzo zła wiadomość. Potem, w marcu 1646 r., kilka miesięcy po poślubieniu młodej Zofii z Opalińskich, zmarł nagle hetman Koniecpolski. Jak wynika z korespondencji wdowy, przedawkował środek na podniesienie potencji. A zła passa króla trwała – jego plany wyszły na jaw. Zbyt wiele obcych poselstw przybywało do Warszawy, żeby sekretne konszachty udało się utrzymywać w tajemnicy. Rozwścieczona szlachta słusznie spostrzegła, iż po wybuchu wojny musiałaby się opodatkować, żeby Rzeczpospolita jej z kretesem nie przegrała. Zwołano więc Sejm inkwizycyjny, który jak rzadko zgodnie działał, z obsadzonym przez magnatów Senatem. Parlament zażądał od Władysława IV usunięcia z dworu cudzoziemców i zwolnienia ze służby zwerbowanych żołnierzy. Król musiał skapitulować, odwołując wojnę. Już kilkanaście miesięcy później oszczędności okazały się pozorne. Rozczarowani demobilizacją Kozacy wszczęli bunt, na czele którego stanął Bohdan Chmielnicki. Nim udało się go spacyfikować, Rzeczpospolita musiała odeprzeć najazd Rosji i Szwecji, wreszcie nadeszła kolejna inwazja turecka, cudem powstrzymana w bitwie pod Chocimiem przez Jana Sobieskiego. Po 30 latach wojen zrujnowana Polska zmieniała się nie do poznania, tylko niechęć do płacenia podatków została taka sama.
Intratny szantaż
Zależność między patriotyzmem a podatkami w Rzeczypospolitej tworzy zazwyczaj układ odwrotnie proporcjonalny. Czyli im podatki stają się wyższe, tym natężenie uczuć patriotycznych (a szczególnie propaństwowych) słabnie. W takiej sytuacji, gdy wszelkie apele czy rozsądne argumenty niewiele dają, pozostaje perfidny szantaż, pozwalający wydusić od obywateli dodatkowe sumy. W tym przypadku osoby kierujące działaniami fiskusa muszą wykazać się sprytem oraz trafnie określić najsłabsze punkty ofiary, czyli podatnika. Bez pudła ta sztuka udała się ministrowi skarbu Franciszkowi Ksaweremu Druckiemu-Lubeckiemu. Chcąc wcielać w życie program uprzemysłowienia Królestwa Polskiego, potrzebował środków inwestycyjnych, ale wiedział, że podniesienie podatków zostanie źle odebrane. Na szczęście rząd Królestwa zachował prawa do sum bajońskich. Chodziło o kredyty hipoteczne, jakie polscy ziemianie po rozbiorze Rzeczypospolitej zaciągali u towarzystw kredytowych utworzonych przez pruski rząd. Jako że były bardzo nisko oprocentowane, cieszyły się wielkim powodzeniem. Kiedy Francja pokonała Prusy w 1807 r., Napoleon Bonaparte przyznał sobie, jako reperację wojenną, prawo do wyegzekwowania tychże kredytów. Określono je łączne na ogromną kwotę 47 mln franków. Następnie podczas spotkania w Bayonne zaproponował delegacji przedstawicieli Księstwa Warszawskiego odsprzedanie tychże praw za 20 mln franków. Ograbiwszy polskiego podatnika, Bonaparte dawał lokalnemu rządowi sposobność uczynienia tego ponownie. Skorzystał z niej dekadę później Drucki-Lubecki. Upominając się o zwrot zaległych kredytów od tych ziemian, których majątki znalazły się w granicach Królestwa Polskiego. Pechowcy ci oczywiście nie zamierzali płacić nadprogramowego podatku. Ale i na to obrotny minister znalazł receptę. Korzystając z pretekstu prawnego, jaki dawał zaległy dług, kwaterował w posiadłościach dłużników oddziały wojska. Żołnierze ochoczo korzystali wówczas z prawa jedzenia, picia i bawienia się na koszt gospodarza. Wkrótce też ministerstwo skarbu mogło się pochwalić znaczącym wzrostem wpływów od skruszonych dłużników.
Korzystanie z bezradności obywatela bywa najwygodniejszą dla państwa formą ratowania finansów. W ostateczności też można go potraktować jak zakładnika, zwłaszcza gdy się jest jego bezpośrednim pracodawcą. Tak uczynił w marcu 1931 r. minister skarbu Ignacy Matuszewski, obniżając pobory wszystkim urzędnikom państwowym, w tym nauczycielom, o 15 proc. Zamiast nakładać nowe podatki, zadziałał odwrotnie, tnąc wydatki. Ofiary tych działań niewiele mogły zrobić poza słownym protestem. Z powodu kryzysu i wysokiego bezrobocia miejsca pracy stawały się bowiem, nawet przy niższej pensji, pożądanym luksusem. „Lamentuje osoba, której raczono zmniejszyć pobory np. z 800 do 600 zł, i lamentuje osóbka, którą skrzywdzono, zmniejszając jej zarobek z kwoty np. 60 do 45 zł. Jedna i druga ma rodzinę, jedna i druga wegetuje, bo musi” – relacjonował w wydanych przez Instytut Gospodarstwa Społecznego „Pamiętnikach Bezrobotnych” jeden z ankietowanych. „Tylko osoba pozostająca bez żadnych zarobków pojmuje większą niesłuszność pierwszej, mniejszą drugiej. Ona to głównie odczuwa najprawdziwszą obecnie różnicę społeczną, nie tę tradycyjną stanową, która się faktycznie zaciera, lecz tę dzielącą na dwie główne części ludzkości na tzw. korzystających z dobrodziejstwa zatrudnienia i niekorzystających” – wyjaśniał anonimowy bezrobotny. Brak oporu przy pierwszych obniżkach pensji zachęcił władze do kolejnych. „Na jesieni 1932 r. sytuacja przedstawiała się więc jak następuje: po trzykrotnych redukcjach i obcięciach poborów budżet wciąż nie jest zrównoważony: obroty gospodarcze i wpływy skarbowe wciąż maleją; brak jest zupełnie rezerw płynnych; kredyt jest zdezorganizowany, a wypłacalność, zarówno dłużników prywatnych, jak podatników, spadła do najniższego poziomu” – odnotował rok później nowy minister skarbu Władysław Zawadzki.
Zyskowny idealizm
„Rzeczywiście sumy, które budżet państwa żąda od płatnika, są wysokie” – przyznawał sanacyjny poseł, referent generalny budżetu Bogusław Miedziński w rozmowie z dziennikarzem „Ilustrowanego Kuryera Codziennego” Konradem Wrzosem. Co nie zmieniało jego oceny, iż w zaczynającym się 1933 r. Polacy muszą wykazać się jeszcze większym poświęceniem. „Przypomnę panu słynne zdanie Chłopickiego, który mówił – jeśli się nie mylę – w czasie boju o Olszynkę Grochowską, czyli o Warszawę: »Chciałeś rewolucji jeden z drugim, to strzelaj dobrze, bo kiepsko będzie«. Otóż powiedzmy sobie teraz otwarcie: Chciałeś Polski jeden z drugim – to płać, bo kiepsko będzie” – oznajmił dziennikarzowi. Tymczasem dochody budżetu nie rosły, lecz spadały gwałtownie, ponieważ aparat skarbowy nie był w stanie wyegzekwować podnoszonych podatków. Ludzie zaś robili wszystko, by ich uniknąć. Dość powiedzieć, że w ciągu trzech pierwszych lat Wielkiego Kryzysu dochody państwa zmalały z ok. 2,9 mld zł do ledwie 1,9 mld. I to pomimo sukcesywnego dokładania rozlicznych danin. Gdy na początku 1933 r. się okazało, że pomimo redukcji wydatków deficyt może sięgnąć kwoty 400 mln zł (dziura budżetowa wyniosłaby 20 proc.), zaczęto rozpaczliwie szukać ratunku. Minister skarbu Zawadzki wpadł wówczas na pomysł ukrycia podatku pod szyldem pożyczki. Gdy trwała wojna z bolszewicką Rosją, rząd zaczął rozprowadzać obligacje nazwane „pożyczką odrodzeniową”, które miał spłacić po 45 latach, co w polityce stanowi wieczność. Dzięki ofiarności obywateli masowo wykupujących papiery pożyczki uzyskano pieniądze na dozbrojenie armii, co okazało się bezcenne podczas Bitwy Warszawskiej. Minister Zawadzki przekonał premiera Janusza Jędrzejewicza, a następnie Ignacego Mościckiego, żeby znów poprosić bezpośrednio obywateli o dobrowolne wsparcie, obiecując zwrot pieniędzy w odległym terminie. Prezydent Mościcki na początku września 1933 r. podpisał dekret ogłaszający Pożyczkę Narodową. Obywatelom zaproponowano do wykupienia obligacje na sumę 120 mln zł, oprocentowane w wysokości 6 proc. rocznie, z przewidywanym wykupieniem przez państwo w roku 1944. „Rząd dając subskrybentom dobre warunki materialne, apeluje do patryjotyzmu społeczeństwa, aby przystąpiło masowo i solidarnie do aktu o wysokiej doniosłości nie tylko w finansowem tego słowa znaczeniu, lecz również i to może przede wszystkiem moralnem” – informował czytelników tygodnik „Rzemiosło” 10 września. „Znając wypróbowany patryjotyzm naszego społeczeństwa, nie wątpimy ani na chwilę, że Rząd się na niem nie zawiedzie i doprowadzi tranzakcję do szczęśliwego rozwiązania” – dodawała gazeta. Faktycznie uratować budżet mogło jedynie wyprzedanie wszystkich obligacji. Ukonstytuował się więc Komitet Obywatelski Pożyczki Narodowej, któremu przewodniczył marszałek Senatu Władysław Raczkiewicz. Weszli do niego przedstawiciele władzy, Kościołów, organizacji społecznych oraz dziesiątek znanych postaci życia publicznego, w tym żona Marszałka Aleksandra Piłsudska. Komitet zaczął wywierać nieustanną presję moralną na obywateli. „Udział w pracy nad przetrwaniem przez podpisanie »Pożyczki Narodowej« jest obowiązkiem. Kto się odeń uchyli – winien zostać potępiony przez ogół jako ten, co dezerteruje z pola walki o lepszą przyszłość kraju” – ogłosił w pierwszej odezwie komitet. Natomiast egzekwowanie należności spadło na barki specjalnego komisarza rządowego Stefana Starzyńskiego. Przyszły prezydent komisaryczny Warszawy działał bardzo pragmatycznie. Nieustannie wzywał do siebie na spotkania przedstawicieli organizacji społecznych i branżowych, wymuszając jasne deklaracje, jaką kwotę zbiorą wśród swoich członków. Najbogatsza z organizacji – Związek Przemysłu Polskiego, kierowany przez Andrzeja Wierzbickiego i Henryka Strasburgera, zebrał 42 mln zł. Jednocześnie na łamach gazet regularnie apelowano do obywateli, by subskrybowali pożyczkę. Podobnie działo się w zakładach pracy. Gdy ktoś odmawiał, natychmiast zarzucano mu już nie tylko brak patriotyzmu, ale też honoru, a nawet zdradę narodu. Już po trzech tygodniach zmasowanej akcji zebrano wymagane 120 mln zł. Wówczas rozochocony Starzyński ogłosił, iż rząd poprosi prezydenta o nowy dekret, pozwalający kontynuować akcję „Pożyczki Narodowej”, gdyż „trzeba pomyśleć nie tylko o najbliższych miesiącach, ale i dalszych”. Ostatecznie zebrano tym sposobem aż 340 mln zł, niemal w całości łatając dziurę budżetową. Jednak praw rynkowych nie udało się oszukać nazwaniem podatku słowem „pożyczka”. Pozbywszy się gotówki, konsumenci musieli ograniczyć zakupy, co tylko dobiło pogrążoną w kryzysie gospodarkę. Spadły ceny, produkcja i sprzedaż. Ale przynajmniej Polacy się sprawdzili.
Nikogo więc nie powinien zdziwić moment, gdy sanujący Polskę w coraz większym chaosie reformatorskim i legislacyjnym PiS połączy podwyżkę podatków z uczuciami patriotycznymi. Kiedy bowiem brak racjonalnego wytłumaczenia własnych błędów, wygodnie jest uciec we wzmożenie moralne. A następnie okładać nim po głowach wszystkich krytyków. Gorzej, jeśli znów aktualne stanie się spostrzeżenie Stanisława Grabskiego. Ów związany z endecją ekonomista, obserwując poczynania kolejnych, sanacyjnych ministrów skarbu, zanotował: „Nadmierne naciskanie śruby podatkowej prowadzi zawsze do katastrofy. Bo daje ono grupie rządzącej złudzenie, że wszystko jest doskonale. Pieniądze do kas państwowych wpływają. Jest więc z czego i subwencjonować przyjaciół, i tworzyć dla nich intratne posady w nowo zakładanych przedsiębiorstwach państwowych, a wreszcie i samemu się zabawić”. Acz zabawnie zwykle bywało tylko do czasu.