Pomysł dodatkowego opodatkowania instytucji finansowych, w szczególności banków, pojawił się zaraz po tym, gdy w 2007 r. wybuchł globalny kryzys, za który słusznie je obwiniono. Ponieważ wiele z nich zostało uratowanych za pieniądze podatników (prywatyzacja zysków, nacjonalizacja strat), zaczęto rozważać, jak mogłyby się one społeczeństwom odwdzięczyć. Rozważał tę koncepcję Międzynarodowy Fundusz Walutowy, wraca do niej co jakiś czas UE.
W wielu państwach danina została wprowadzona – nie tylko na Węgrzech. Co ciekawe, nie ma dowodów na to, że powoduje, iż usługi bankowe drożeją. Z jednej strony instytucje finansowe broniąc zysków, wykorzystują każdy pretekst, by podwyższyć opłaty i prowizje. Z drugiej muszą się liczyć z konkurencją na rynku i działaniami regulatora. Wydaje się, że można rozsądnie strzyc banki (w Polsce nie wywołały kryzysu, ale wiemy, jak sprzedawały opcje walutowe czy kredyty hipoteczne), nie destabilizując ich i nie wywołując wzrostu kosztów dla ich klientów. Na to nakłada się jednak propozycja – niewłaściwa – przewalutowania kredytów we frankach po kursie z dnia ich zaciągnięcia, co oznaczałoby duże straty dla sektora.
Kura znosząca złote jaja jest cennym inwentarzem, dopóki nie choruje, nie mówiąc o podrzynaniu jej gardła. Warto o tym pamiętać, także w przypadku innych podatków sektorowych (dziś taki płaci KGHM – od wydobycia miedzi), w tym od sieci handlowych. Przy czym tu, wyjąwszy konkurencję, trudniej będzie przeciwdziałać przerzucaniu kosztów na klientów. W odniesieniu do wszystkich branż można też dążyć do podwyższenia efektywnej stawki CIT, zwykle sporo niższej od ustawowych 19 proc.