Wampiry żerujące na przedsiębiorczym społeczeństwie. Sadyści, których nic nie cieszy bardziej niż to, że mogą uczciwego człowieka obedrzeć z ciężko zarobionych pieniędzy. Nic, tylko czekają na nasze, podatników, potknięcie. Takie wnioski wyciągnąłby mieszkaniec innej planety po zapoznaniu się z informacjami na temat urzędników skarbówki. A jak oni widzą nas?
Z owieczkami Polacy nie mają wiele wspólnego. Gdyby upierać się przy porównaniach ze świata zwierząt, mielibyśmy raczej grupę – większych i mniejszych – drapieżników, które tylko patrzą, aby urwać coś dla siebie z należności podatkowych. Choć nie brak także upartych osłów i zwyczajnych baranów. Większość podatników – zapewniają pracownicy fiskusa – to jednak przykładni obywatele, którzy wprawdzie bez entuzjazmu oddają cesarzowi (państwu), co cesarskie, ale nie zbaczają z prawem wytyczonej drogi.
Zresztą trzeba prowadzić grę, w której po jednej stronie stoją chęć wzbogacenia się poparta niesamowitą nieraz kreatywnością, a po drugiej prawo i środki, jakie ono daje. Ale oddajmy głos im samym, wojownikom fiskusa.

Kwas i siekiera

Człowiek, który wchodzi do urzędu skarbowego, najpewniej od razu natknie się na drobną kobietę. To one siedzą w punktach informacyjnych, one załatwiają gros podatkowych spraw klientów. A ci są często zdenerwowani samym faktem bycia w takim miejscu i perspektywą konieczności podzielenia się pieniędzmi z państwem. Że zdenerwowani, to jedno. Gorzej, że bywają agresywni. – Nie będę rozmawiać z tą babą w czerwonym, dawajcie mi kierowniczkę!; – Pani to nie ma inteligencji wypisanej na twarzy!; – Cholerni złodzieje! K...! Szmaty!
Epitety, jakimi interesanci obrzucają obsługujące ich pracowniczki, można mnożyć. A one – jak opowiada jedna z kierowniczek działu obsługi bezpośredniej w jednym z miast Zagłębia (ustaliłam z urzędnikami, że nie będę podawała ich personaliów, w zamian oni będą mogli opowiadać bardziej szczerze) – nie mogą odpowiedzieć tym samym. Zasada: kamienna twarz, spokojny ton, pełen profesjonalizm. Zresztą po paru latach pracy człowiek przywyka. I czasem samo to, że urzędnik nie daje się sprowokować, działa trzeźwiąco. – Ludzie są sfrustrowani, widzą w nas przedstawicieli władzy, jedynych zresztą, z jakimi mają bezpośredni kontakt. Żądają, żeby ich uwagi i żale przekazać do Warszawy, najlepiej do samego premiera – tłumaczy kierownik.
Ale niektóre zachowania bywają groźne. Mają podatnika, który nigdy nie podpisuje się imieniem i nazwiskiem, tylko pseudonimem „Niewolnik”. Pisma, które kieruje do urzędu, tytułuje: „Do niewolniczego i korupcyjnego państwa”. Nie przebiera w nich w słowach. „Ja z wami teraz inaczej będę rozmawiał. Siekierą i kwasem solnym” – to jedna z jego obietnic. Albo: „Ja tutaj urządzę prawdziwy poligon dla policji”. Każda jego wizyta kończy się awanturą. Wariat? – pytam. Moja rozmówczyni wzrusza ramionami. – Nie mnie to oceniać. Ten pan prowadzi działalność gospodarczą, jesteśmy na siebie skazani – odpiera. Inny klient wprawdzie nie grozi w pismach, ale rzuca groźby w rozmowach. – Wiem, gdzie pani mieszka. Mam nadzieję, że w samochodzie są sprawne hamulce – to akurat przykład z Białegostoku. Czasem faktycznie się boją. Dlatego takie przypadki zgłaszane są do prokuratury. Na wszelki wypadek.
Inną grupę, po furiatach, stanowią upierdliwcy oraz interesanci roszczeniowi. – To ja panią utrzymują z moich podatków – zaznaczają na wstępie. Bywa, że odpowiedź: „Nie stać pana na mnie”, zamyka takiemu usta, ale czasem prowadzi do jeszcze większych pretensji. Inna sytuacja: rano do urzędu wchodzi dość charakterystycznie wyglądająca grupa ludzi. Koło godz. 14 pukają do gabinetu kierowniczki. – Gratulujemy profesjonalizmu pracowników. Chodziliśmy po firmie i wszystkim urzędnikom zadawaliśmy to samo pytanie. Niesamowite, ale potrafili prawidłowo odpowiedzieć – oświadczył lider. – Prawdę mówiąc, nie wytrzymałam i nakrzyczałam na nich – przyznaje pani inspektor. – Mieliśmy kupę roboty, a ci zawracali ludziom głowę, że niby są strażą obywatelską – dziś się tylko śmieje. I przytacza kolejny przykład: pewna kobieta przyszła i zażądała, aby obliczyć jej wysokość podatku, gdyż była u rodziny na święta. A tam jadła, piła, korzystała z elektryczności, co było przychodem, który należy opodatkować. Tak z tydzień ich męczyła. Ale to i tak nic w porównaniu z panem, który przez kilkanaście dni przychodził o 7 rano, kiedy zaczynali pracę, i pozostawał aż do końca urzędowania. I pytał, pytał, pytał. Bo przecież to urzędnicy są dla niego. Ale bywają też momenty zabawne. Jest ostatni kwietnia, dobrze po godz. 23 – ostatnie minuty przed terminem złożenia rocznej deklaracji podatkowej. Przed urzędem z piskiem opon zatrzymuje się taksówka, z której wypada pani w balzakowskim wieku o rubensowskich kształtach. Ubrana w prześwitujące peniuary, które obnażają obfitość jej ciała, na stópkach różowe kapcie. – Właśnie usłyszałam w telewizji, że to ostatni moment na złożenie PIT – woła. Teraz w urzędzie robią zakłady, czy w tym roku też się pojawi. Zwłaszcza ochroniarze mają nadzieję, że tak.
Pani w różowych papuciach to widok nieczęsty. Częściej trafiają się pijani, którzy potem tłumaczą, że musieli sobie dla kurażu strzelić kilka głębszych. I aktorzy. Zwykle grają łzami, a także omdleniem lub atakiem serca. O tyle niebezpieczni, że trzeba do nich wzywać pogotowie, które nie ma szans pojawić się przy naprawdę potrzebujących. Bywają tacy, którzy chcą coś „załatwić” z ominięciem prawa, używając do tego różnych sposobów. – Wchodzi mężczyzna, elegancki, widać, że ma tego świadomość – opowiada jedna z urzędniczek. Próbuje zrobić dobre wrażenie, roztoczyć czar, niemal jawnie flirtuje. A potem pada propozycja, żeby „załatwić” . W przypadku urzędników płci męskiej seksem grają oczywiście kobiety. Zwykle wypada to – po obu stronach – dość żałośnie. Są też ci, którzy oferują korzyści majątkowe. – Przychodzi do mnie zdenerwowana podwładna i mówi, że interesant zostawił jej na biurku 100 zł i uciekł – opowiada kierowniczka działu obsługi. Dzwonią: proszę pana, czegoś pan zapomniał. A ten, że to taki mały dowód uznania. Dopiero kiedy usłyszał, ile lat więzienia grozi za taki „dowodzik”, szybko zmienił zdanie. – Oj, przepraszam, zapomniałem, już wracam po moją zgubę.
Natomiast osoby starszego pokolenia w ogóle nie wyobrażają sobie, że coś można załatwić w jakimś urzędzie bez stosownego dowodu wdzięczności. Pchają więc wystraszonym urzędnikom kawę, czekoladki. Jedna z klientek wysypała na biurko obsługującej ją kobiety górkę drobnych monet, przepraszając, że więcej nie ma. Ale, mówi urzędniczka, zdarza się, że podatnicy po prostu serdecznie dziękują za pomoc w jakiejś trudnej sprawie. Czasem nawet ślą pisma z podziękowaniami i to jest najfajniejsze. – Zwykle w sprawach spadkowych, które łączą się z wielkimi emocjami – bo jest śmierć bliskiej osoby, są pieniądze, dużo nerwów związanych z gąszczem przepisów. Jak się uda to wszystko przejść szybko i sprawnie, są wdzięczni. Wdzięczni są często także starsi ludzie, których ich młode, przedsiębiorcze dzieci wypychają do urzędów – niech babcia, dziadek załatwią. – Często proste osoby, które niczego nie rozumieją. Wystraszone, rozedrgane. Trzeba wiele cierpliwości, aby im wszystko dokładnie wytłumaczyć, nie posługując się przy tym paragrafami, tylko mówiąc zrozumiałym językiem – opowiada naczelnik jednego z urzędów skarbowych na południu kraju. Zawsze w takich przypadkach ma obawę: czy starsza osoba nie rozpłacze się albo, co gorsza, czy jej się coś nie stanie.
Ale nie tylko podatnicy, którzy mają do czynienia z urzędem, przeżywają takie spotkania. Jedną z bardziej irytujących rzeczy jest to, że niektórzy traktują osoby pracujące w skarbówce jak bandę upośledzonych na umyśle urzędasów, którzy nie mają pojęcia o świecie, a o prowadzeniu przedsiębiorstwa to już wcale. I oszukują na bezczelnego, jakby świat zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu i takie narzędzia, jak choćby internet i bazy danych były wciąż domeną powieści fantastycznych. Kierownik oddziału kontroli podatkowej miasta leżącego na Wyżynie Śląsko-Krakowskiej opowiada o dość częstej próbie „zaoszczędzenia” na podatkach. – Ludzie nie mają świadomości, że mamy dostęp do danych wewnątrzwspólnotowych, czyli transakcji zawieranych w innych krajach UE – tłumaczy. I z tych danych właśnie dowiadują się, że właściciel firmy, niech będzie, że ogrodniczej, kupił w Holandii mnóstwo cebulek tulipanów. Oficjalnie, podając do faktury dane swojej firmy. Tyle że w kraju nie zgłosił potem kwiatów, które mu wyrosły, a które sprzedawał, do opodatkowania. Przyłapany tłumaczył, że to nie tak, że to były cebulki sprzed lat, które niespodziewanie dały taki urodzaj.
Inna historia: deweloper wybudował dwa domki jednorodzinne. W koszty wrzucił olbrzymią ilość tłucznia i żwiru: tysiąc ton. – Ja tam nie jestem specjalistą od budownictwa, ale mnie to zastanowiło – przyznaje naczelnik urzędu skarbowego w jednym z miast leżących w Kotlinie Oświęcimskiej. Przedsiębiorca poproszony o wyjaśnienia tłumaczył, że kruszywo potrzebne mu było do stabilizacji gruntu pod drogę prowadzącą do posiadłości. Tyle że droga była króciutka, nie żadna tam autostrada. Policzyli sobie, że na taki skrawek drogi zwieziono co najmniej 50 przyczep o największej ładowności. I, że jeśli tak faktycznie było, warstwa kamieni musiałaby iść przynajmniej 1,5 m w głąb ziemi. Poprosili rzeczoznawcę, aby w terenie sprawdził ich podejrzenia. – Ostro negocjowaliśmy stawkę za skomplikowaną na pierwszy rzut oka ekspertyzę, bo budżetówka musi oszczędzać – wspomina naczelnik. Był w szoku, kiedy rzeczoznawca po godzinie rzucił: – Obniżam stawkę za godzinę mojej pracy o dwie trzecie. Okazało się, że przyjechał na miejsce zaopatrzony w ciężki sprzęt, a wystarczyłaby łopatka, jakiej dzieci używają w piaskownicy. Warstwa, z której ułożono drogę, nie miała więcej niż 15 cm grubości.

Wydajność lepsza o 91 razy

Zdaniem naczelnika urzędu skarbowego z Zagłębia, człowieka z kilkudziesięcioletnim stażem w organach fiskalnych, podatników można podzielić na trzy grupy. Pierwsza, bardzo duża, to budżetówka, do tego emeryci i renciści. I osoby zatrudnione na etat, za które najczęściej podatki odprowadza pracodawca. One mają najmniej możliwości, żeby kombinować z optymalizacją podatków i zwykle tego nie robią. Płacą co do grosza, często z poczuciem krzywdy, że finansują innych. Ale i wśród nich zdarzają się zapobiegliwi, którzy próbują uszczknąć coś dla siebie. – Nie zawsze jest to chęć oszustwa, raczej niedoinformowanie lub poleganie na mądrościach wyczytanych w kolorowych pismach – ocenia jeden z naczelników. Na przykład starsi, schorowani ludzie robią dziwne rzeczy, aby załapać się na ulgę rehabilitacyjną. I próbują odliczyć od podstawy opodatkowania takie rzeczy, jak: odkurzacze kombajny (są alergikami, więc walczą z roztoczami i pyłkami), roboty kuchenne (pomagają w pracy w kuchni), pościel z wielbłądziej wełny i drogie garnki do gotowania na parze (działanie prozdrowotne, więc się odpis należy). Niemniej zdarzają się także cwaniaki, które idą – jak się kiedyś mówiło w gwarze przestępczej – na rympał. Jak małżeństwo, które chciało wykorzystać ulgę podatkową na gromadkę dzieci, choć nie dorobiło się ani jednego. Nagminne jest także – w przypadku ulgi budowlanej (formularz VZM-1) – wrzucanie po kilka razy jednych i tych samych faktur. Bo a nuż urzędnik nie zauważy. Zawsze można wytłumaczyć się roztargnieniem.
A jeśli już o fakturach mowa – jak wiedzą wszyscy prowadzący działalność gospodarczą, żeby wyjść na swoje w firmie, trzeba mieć koszty, aby po ich odjęciu kwota do opodatkowania była jak najniższa. I ludzie mają na to tysiące sposobów. Od tych bardziej wyrafinowanych do zupełnie prostackich. Urzędniczka, która pracuje na terenie Jury Krakowsko-Częstochowskiej, opowiada, jak pewnego dnia uwagę fiskusa zwrócił handlowiec, który do tej pory ograniczał się do dwóch w zasadzie asortymentów szybko zbywalnego towaru. A nagle kupuje coś całkiem innego i bardzo drogiego: złote zapalniczki. Zrobili kontrolę. Wszystko się zgadza, z wyjątkiem tych zapalniczek. Bo nie ma ani ich, ani śladu po tym, co się z nimi stało. W każdym razie brak dokumentów, że sprzedawali. – Rozdawałem je jako gratisy wśród klientów – brzmiało tłumaczenie przedsiębiorcy. Przesłuchali większość z nich – żaden nie przypominał sobie, aby dostał taki prezent.
Kolejny problem to kupowanie faktur, np. od ryczałtowców, którym nie zależy na tym, że wywindują sobie sprzedaż. Kierownik oddziału kontroli podatkowej jednego z urzędów wspomina taką fakturę wystawioną przez – jakoby – podwykonawcę budowy hali sportowej. Człowiek nie zatrudniał ani jednego pracownika, w zestawie swoich narzędzi miał drabinę i packę do nakładania tynku, a jednak wystawił rachunek za prace wykonane w bardzo krótkim okresie na kwotę ponad 800 tys. zł. Z kolei naczelnik urzędu na południu kraju opowiada o całym biznesie, który polega na handlu lewymi fakturami. Mechanizm działa tak – przykładem może być sprawa dewelopera i tłucznia – że przedsiębiorca chcący „zoptymalizować” podatki kupuje taką fakturę na towar lub usługi, które nie istniały, płacąc za to średnio 10 proc. wartości (przy stawce 23 proc. VAT i tak mu się opłaca). A firma, która wystawiła fakturę, natychmiast znika. – Jest w Warszawie człowiek, który skupuje po całym kraju firmy wyłącznie w tym celu, aby wystawiać i sprzedawać lewe faktury – opowiada naczelnik. Są ich setki. Przy czym on sam jest chyba wirtualnym bytem, gdyż od ładnych paru lat żadna ze służb, które chciałyby się z nim przywitać, nie jest w stanie go dopaść. – Ale dopadną – nie ma wątpliwości urzędnik.
Ale to już bardziej wyszukane i wymagające nakładów sposoby. Nagminną rzeczą jest włączanie do kosztów faktur „od czapy”. – Alkohol, odzież, obuwie, i to nie robocze. Czesne za prywatną uczelnię dziecka – wylicza jeden z urzędników. Pewien przedsiębiorca usiłował odliczyć od podstawy opodatkowania koszty wesela córki, z wynajęciem sali bankietowej i cateringiem włącznie. Ludzie przedstawiają fiskusowi do rozliczenia swoje codzienne zakupy, także spożywcze. – Jeden z właścicieli firmy, któremu zakwestionowaliśmy faktury wyglądające na codzienne zaopatrzenie spiżarni (choć profil jego działalności był całkiem inny), tłumaczył m.in., że groszkiem z marchewką karmi psa stróżującego, którego także ma stanie swojego przedsiębiorstwa, gdyż zwierzę ma delikatny żołądek i tylko to trawi.
Jest jeszcze multum tych, którzy robią „wielkie zakupy” wyposażenia dla firm, po którym potem nawet śladu nie ma. – Jedna z właścicielek sieci sklepików spożywczych w wiejskiej okolicy przedstawiała mnóstwo faktur na zakup sprzętu typu lodówki, chłodziarki, pralki, telewizory – można by było tymi jej zakupami wypełnić magazyn sklepu handlującego towarem RTV i AGD – opowiada jedna z osób biorących udział w kontrolach. Kiedy przyjechali na miejsce sprawdzić, jak się ów sprzęt miewa, zamiast lśniących nowością urządzeń zastawali w punktach sprzedaży rzężący resztkami sił złom. – A właścicielka nam wmawiała, że to jest właśnie to, na co przedstawiła faktury – relacjonuje.
Takie doświadczenia ma większość inspektorów skarbowych. – Ludzie przesadzają w swojej zachłanności – kwituje jeden z nich. Właściciel firmy kupował jakoby na jej wyposażenie mnóstwo drogich rzeczy: skórzane sofy, obrazy na ścianę w Desie, sztućce z metali szlachetnych, w dodatku zabytkowe. Na miejscu okazało się, że biuro urządzone jest wprawdzie z gustem, ale bardziej według sznytu Ikei niż luksusowych butików. – On także chciał nas przekonać, że mamy do czynienia z niezwykłymi, cennymi przedmiotami, ale się po prostu na tym nie znamy – śmieje się naczelnik.
Oszczędzanie na podatkach bywa również dużo bardziej wyrafinowane. – Osoby wywodzące się z jednej grupy rodzinno-przyjacielskiej stworzyły sieć powiązanych ze sobą firm, których sednem działalności były głównie usługi doradcze. W praktyce wyglądało to w ten sposób, że jedna firma zlecała drugiej opracowanie raportu np. na temat rynku słomianych dachów albo jabłek. Jakość merytoryczna tych opracowań była żadna, opierały się na ogólnie dostępnych danych, które można znaleźć w internecie – wspomina urzędnik biorący udział w kontroli tych firm. Byle jak sporządzony raport był sprzedawany kolejnej firmie z tej grupy, a ta – po doliczeniu słonej marży – sprzedawała go dalej. Raport był wart na wyjściu 50 tys. zł, a po kolejnych transakcjach jego cena rosła np. do 100 tys., finalnie był eksportowany na Ukrainę, a ostatnia w łańcuszku firma zwracała się do fiskusa o zwrot VAT, gdyż sprzedaż za granicę jest obłożona zerowym podatkiem. – To z daleka wyglądało na karuzelę, ale zgodnie z przepisami zwróciliśmy się do właściciela firmy, że chcemy go skontrolować. Robił uniki, przebywał za granicą, oczywiście na Ukrainie, w gościnie u prezydenta kraju, z którym robił interesy – opowiada inspektor skarbowy. Wreszcie udało im się wymóc dostarczenie paszportu podatnika do kontroli. Okazało się, że jest dziewiczy – nie ma w nim nawet jednej wizy świadczącej o tym, że kiedykolwiek gościł na Ukrainie.

Znikające papiery

Część podatników ma inny problem niż to, w jaki sposób zatamować nieco strumień, którym pieniądze z ich firmy płyną do Skarbu Państwa. Oni muszą pieniądze zalegalizować, gdyż wyszło, że za dużo wydają w porównaniu z tym, co oficjalnie zarobili. – Jedna z osób przekonywała mnie, bijąc się nieomal w piersi, że kilkudziesięciotysięczna luka w dochodach jest łatwa do wytłumaczenia, gdyż w sezonie kosiła i suszyła trawę na łąkach, a pieniądze pochodzą ze sprzedanego siana – ironizuje jeden z naczelników. Ludzie tłumaczą jeszcze posiadanie gotówki zbieraniem i sprzedażą runa leśnego, prowadzeniem obwoźnego handlu na terenie byłego ZSRR, wykopanymi z ziemi słoikami ze skarbem, rodzinnymi oszczędnościami sprzed kilkudziesięciu lat, nieoczekiwanym spadkiem, obdarowaniem przez nieznajomą osobę. I jest jeszcze nieśmiertelny nierząd – chyba co drugi podatnik jego uprawianiem tłumaczy nieudokumentowane dochody. I zwykle kłamie. – Raz pamiętam, mężczyzna przyniósł garść ulotek, na których była oferta, zdjęcie jego żony, ich adres i telefon – opowiada naczelnik z Zagłębia. I w zasadzie do dziś nie wie, czy mężczyzna był faktycznie alfonsem swojej żony, czy że oszukiwał organy podatkowe. Nie wiadomo, co gorsze.
Czasem jednak bywa i tak – jak opowiada pracownik urzędu skarbowego z Gdańska – że ludzie z fiskusem się rozliczają poprawnie, bo się boją. Za to oszukują, jak mogą, Unię Europejską, co przy kontroli zeznań wychodzi. – Pewien rybak w dziennikach okrętowych wykazywał wielkości połowu nigdy nieprzekraczające nałożonych na niego limitów. Ale już w deklaracjach podatkowych wykazywał dochody ewidentnie wykraczające poza limit – relacjonuje. Zabawne historie wychodzą również przy unijnych dopłatach do gruntów rolnych. Wielu rolników bowiem zleca ich uprawę innym, którzy w ramach wynagrodzenia dostają płody rolne. Ale te – pochodzące z ziemi należącej do kogoś innego – nie są już zwolnione z PIT i taki rolnik podnajemca musi zapłacić podatek, co – w jego rozumieniu – mu się nie opłaca. Poza tym gdyby się przyznał, że robi u kogoś na polu, tamten straciłby unijne dofinansowanie na długie lata. Obaj więc kłamią. Właściciel, że sam obrabia grunty. Najemca – że całe plony, jakie sprzedaje, ma ze swojego, nieraz malutkiego poletka. W efekcie okazuje się, że rekordziści – w Gdańsku czy w Białymstoku – mają wydajność z hektara nawet 91 razy większą niż średnia.
Urzędnik skarbówki, zanim nałoży na podatnika grzywnę lub mandat, musi mieć dowody, że ten złamał prawo. A to zwykle dokumenty, rzadziej zeznania świadków lub strony. Oczywiście najlepiej dla takiego człowieka byłoby, żeby dowodów nie było. Więc robią, co mogą, by tak się stało. – Przyszły do nas informacje, że pewien mężczyzna prowadzi działalność budowlaną, nie rejestrując jej i nie odprowadzając podatków – opowiada kierownik oddziału kontroli podatkowej placówki na południu Polski. Do donosów były dołączone dowody: rachunki, które ów przedsiębiorczy budowlaniec wystawiał klientom. Na kilka robót. Mężczyzna przyznał się do wszystkiego – nie miał wyjścia. Ale kiedy poproszono go o dostarczenie dokumentów w tej sprawie (np. faktury na materiały), przydźwigał całą teczkę. A w niej było wszystko, cała jego działalność. Dużo, dużo więcej, niż skarbówka miała na to dowodów. Kiedy zrozumiał swój błąd, rzucił się wydzierać rachunki z rąk kontrolerów. Dwa udało mu się przeżuć i połknąć. Reszty nie dał już rady.
Zwykle jednak dokumenty wyparowują w inny sposób. – Gdybym miała wierzyć tym wszystkim podatnikom, którzy utratę dokumentów tłumaczą kradzieżą, musiałabym też uwierzyć, że jest to najbardziej chodliwy w złodziejskim świecie towar w kraju – śmieje się jedna z naczelniczek. Złodzieje kradną je, włamując się do siedziby firmy, wyciągają z auta stojącego na stacji benzynowej albo wyrywają z ręki, kiedy właściciel udał się na spacer ciemną nocą, przez przypadek niosąc całą firmową dokumentację w reklamówce. Inną przypadłością dokumentów jest to, że ulegają spaleniu – razem ze starym samochodem albo szopą, w której były tymczasowo przechowywane.
Bywa także, że podejrzewany o jakiś skarbowy przekręt podatnik zostaje przesłuchany w charakterze strony. I się wygada. A to także jest dowód. Wówczas takie osoby nagminnie odwołują swojej zeznania. Pod pretekstem, że były poddane nieludzkiej presji i same nie wiedziały, co mówią. Albo że były w sztok pijane lub pod działaniem środków psychotropowych. – Na odwołanie zeznań nie ma rady. Musimy szukać innych dowodów – przyznaje jedna z osób pracujących dla fiskusa. I dodaje, że zwykle znajdują. Mają już wskazówkę – to, co ten człowiek już nagadał. Bo język często jest szybszy niż rozum. Taka sytuacja: kontrola skarbowa jedzie do właściciela warsztatu samochodowego w jednej z wiosek. Zwrócił na siebie uwagę tym, że w ciągu pół roku zgłosił do opodatkowania tylko trzy usługi, choć wcześniej wykazywał dużo większy obrót. Kontrola – zgodnie z prawem – została zapowiedziana, niemal opustoszały warsztat czekał na inspektorów, tak samo dokumentacja. – W zasadzie nie było do czego się przyczepić – opowiada osoba biorąca udział w kontroli. Tyle że właściciela nie było na miejscu. Dzwonią więc do niego, aby umówić się na termin, kiedy ten przyjedzie do urzędu podpisać protokół pokontrolny. – Nie bardzo mogę, nie stać mnie na bilet, żeby do was trafić – marudził. Przyciskany, zdenerwował się strasznie i wypalił: – Nie zawracajcie mi głowy, mam tyle roboty, że nie wychodzę z warsztatu. A jeszcze przez waszą kontrolę jestem do tyłu z robotą.

Krokodyle łapią rekiniątka

Każdy orze, jak może – brzmi stare powiedzenie. Mały będzie oszczędzał na puszce groszku, większy znajdzie większe wyzwanie. – Ale te duże firmy mają do dyspozycji najlepszych prawników i doradców podatkowych – dodaje pracownica skarbówki z centralnej Polski. Więc jeśli coś kombinują, to mają to dobrze przemyślane i trudno znaleźć lukę w ich rozumowaniu. – A przyłapane na błędzie natychmiast składają korektę do zeznania – śmieje się urzędniczka. Ryzyko wliczone w koszty. Uda się następnym razem.
I tak to się zbiera – tu paręset tysięcy, tam parę milionów, gdzie indziej kilkadziesiąt groszy. Wystarczy nie wydać paragonu, nie zaksięgować sprzedaży obwarzanka. Na terenie Małopolski, po prowadzonej w 2011 r. akcji „Weź paragon” – edukacji popartej zaostrzonym dyscyplinowaniem mandatami – zbadano w kolejnym roku 4 tys. firm (2 proc. wszystkich tam działających), które sprawiały wcześniej problemy i zostały ukarane. I okazało się, że ci, którym pogrożono palcem, wykazywali obroty wyższe średnio o 20 proc. – w sumie 15 mln zł za kwartał. Gdyby przeliczyć to na wszystkie firmy w skali roku, kwota wyniosłaby 50 mld zł – odpowiednik 3 tys. km autostrad.
– Jak ktoś mnie pyta o podatki i urzędy skarbowe, lubię odpowiadać moją ulubioną metaforą. Jest rwąca rzeka, a na drugim brzegu czeka nagroda: bogactwo. Można do niego iść bezpieczną, ale nieco dłuższą drogą – po moście. Ale można i na skróty – niebezpiecznym brodem. Nie dość, że dno się osuwa, to jeszcze pływają krokodyle z urzędu skarbowego. I rozszarpują na kawałki rekiniątka, zanim te się wzbogacą na oszukiwaniu Skarbu Państwa i zostaną biznesowymi rekinami. Pamiętajcie – idziecie tędy na własne ryzyko!
Serdecznie dziękuję wszystkim moim rozmówcom i rzecznikom prasowym, zwłaszcza z Białegostoku, Krakowa, Gdańska, Warszawy i Poznania, którzy pomogli mi w zbieraniu tego materiału. Specjalne podziękowania dla pana Michała Kasprzaka z Izby Skarbowej w Katowicach.