Przez lata partie chłopskie będące w koalicji rządowej przekonywały, że rolnicy są za biedni, aby płacić podatki. Jeszcze większą nerwowość wzbudzał postulat, żeby wobec tego zacząć wreszcie liczyć ich dochody. Nikt przecież nie zamierza ściągać danin z tych, którzy dochodów nie osiągają.
Wieś miała sobie nie dać rady z policzeniem zarówno kosztów prowadzenia gospodarstw, jak i osiąganych przez nie przychodów. Wniosek z tego taki, że albo liderzy partii chłopskich uważają, że ich wyborcy nie radzą sobie z rachunkami, albo też po prostu mają sporo pieniędzy do ukrycia. Więc choć wcielenie rolników do obowiązującego systemu podatkowego budzi gorące emocje, to ciągle nie bardzo wiemy, o czym rozmawiamy. Ministerstwo Finansów, które przygotowało projekt opodatkowania rolników, też chyba nie wie. I co gorsza, chyba nie chce wiedzieć.
Celem tego projektu nie jest bowiem zbliżanie wsi do miasta, także pod względem opodatkowania. Cel całej operacji jest wyraźnie polityczny. W rozczarowanych wyborcach Platformy Obywatelskiej narasta złość na nieuzasadnione przywileje dla bogatych rolników. Innym się pogarsza, a im odwrotnie. Nie ma żadnego powodu, oprócz uporu PSL, żeby te przywileje utrzymywać. Duże, szybko bogacące się gospodarstwa rolne powinny partycypować w kosztach funkcjonowania państwa, nie mówiąc już o tym, że nie powinny pobierać emerytur, fundowanych im przez mniej zamożnych podatników. I projekt podatku dla rolników ma tych rozczarowanych rządem przekonać, że coś się w tej kwestii zmienia na lepsze. Jednocześnie puszcza jednak oko do rolników, dając im do zrozumienia, że to tylko pic na wodę. Z bogatych gospodarstw rolnych do budżetu nie popłyną z tego tytułu żadne pieniądze. Projekt dodatkowych wpływów nie przewiduje. Raczej liczy, że ktoś zdroworozsądkowo zakrzyknie – to lepiej go nie wprowadzać. I nie ponosić kosztów zbędnej biurokracji. PSL lepszego sam by nie przygotował.
Wprawdzie Instytut Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej szacuje dochody gospodarstw rolnych, ale tylko garstki. W dodatku tej garstki, która prowadzi rachunkowość rolną. Czyli nie jest reprezentatywna. Bo rachunkowość prowadzą tylko rolnicy najlepsi, tzw. towarowi, którzy raczej coś produkują na rynek. Liczą więc, co im się opłaca. Mają lata lepsze i gorsze, ale – ogólnie rzecz biorąc – dochody rolników w naszym kraju rosną szybciej niż rodzin pracujących w innych branżach gospodarki. Mimo że udział naszego rolnictwa w wytwarzaniu produktu krajowego brutto jest raczej mizerny, wynosi ok. 3 proc. Jednak większość to gospodarstwa socjalne, niemające z rynkiem nic wspólnego. Bezpośrednie opłaty z Unii one mimo to także pobierają. Z tego właśnie powodu proces modernizacji wsi utknął na mieliźnie. Nawet najmniejsze i najmniej efektywne gospodarstwa ziemi się nie pozbywają. Bo ziemia to dopłaty, przywileje podatkowe i darmowe leczenie. Z projektu nie wynika, żeby się to zmieniło.
Zamiast więc zacząć wcielać rolników do systemu powszechnego, Ministerstwo Finansów proponuje podatkowy dziwoląg. Przez ostatnie lata na polskiej wsi przybyło wiele okazałych domów, nierzadko prawie rezydencji. To jawny dowód, że powodzi się coraz lepiej. Jeśli właściciel takiego domu nie jest rolnikiem, gmina każe sobie płacić podatek od nieruchomości. Jeśli jest za biedny i właścicielem nie jest, jak mieszkańcy większości domów wielorodzinnych w miastach, zapłaci podatek od dzierżawy wieczystej. W bloku na warszawskiej Pradze-Południe ten rodzaj daniny za mieszkanie o powierzchni 58 mkw. został właśnie podniesiony o 300 proc.! Rolnicy od swoich domów podatku od nieruchomości nie płacą. Mają jakiś zapłacić, ale nie wszyscy.
Podatek dla rolników ma obowiązywać od 2015 r., ale tylko tych, których dochody w 2014 r. przekroczą 200 tys. zł. Potem próg z każdym rokiem ma być niższy, aż do 100 tys. zł. Za to dotychczasowy podatek rolny będzie jeszcze niższy. W 2013 r. wynosił 189,65 zł od hektara przeliczeniowego. Teraz ma być sztywny. Żywność będzie drożeć, ale podatek – nie. Wyniesie 185 zł.
Projektem nie muszą się martwić nawet rolnicy zamożni. Zanim po przekroczeniu 200 tys. zł, do której to sumy nie dodaje się dopłat unijnych, zapłacą planowane 19 proc., odliczą sobie poniesione koszty. Za kupione nawozy, nasiona, maszyny czy pasze. Słusznie. Z pewnością zaczną gromadzić za nie faktury. Ale swoje owoce czy mięso nadal mogą sprzedawać na bazarze i ukrywać przed fiskusem dochody. Nadal mogą wynajmować pokoje na czarno. Najsłabsi w rachunkach muszą tylko uważać, żeby nie wydawać więcej, niż oficjalnie zarobią. W ten sposób progu, od którego płacić się ma podatek, nikt już chyba nie przekroczy. Tym bardziej żaden bogaty rolnik nie wybierze ryczałtu w wysokości 4 proc. przychodów. Byłby frajerem.
Frajerami okażą się też podatnicy, którzy uznają, że projekt MF jest dowodem dobrej woli rządu, który próbuje przyłączyć polską wieś do miasta i zmniejszyć bogatym rolnikom nieuzasadnione przywileje. To nie jest projekt dobry dla budżetu, tylko dla koalicjanta.

Wyborcy PO są zniecierpliwieni przywilejami rolników. Rząd udaje więc, że je znosi