W mętnej wodzie służby czują się najlepiej. Łatwiej ukryć to, z czego nie chcą się tłumaczyć. Na przykład, że obywateli inwigiluje się na wszelki wypadek, bo a nuż operacyjnie zdobyta wiedza kiedyś się przyda. Nawet jeśli nie wywiadowi skarbowemu, to może ABW. I to jest główny powód, dla którego projekt ustawy o czynnościach operacyjnych z 2008 r. wylądował... no, może nie w koszu, ale rozpłynął się w urzędniczych szufladach. I mogę się założyć, że w kadencji tego Sejmu już z nich nie wyjrzy. No bo komu na tym zależy? Obywatelom? Oni nic nie mają do gadania. A służby nie są zainteresowane nakładaniem sobie prawnego kagańca.
I ja je rozumiem. Na miejscu szefów jednej czy drugiej formacji (albo dziewiątej – bo tyle ma uprawnienia do czynności operacyjno-rozpoznawczych) też stawałabym na głowie, aby żadni dziwni ludzie nie wsadzali swoich brudnych, cywilnych nosów w moje ściśle tajne sprawy. Wszystkie służby próbują się urwać spod kontroli. Mądre państwo wie, jak trzymać smycz, aby nie osłabić ich zapału. Ale i nie pozwolić im polować według własnych reguł. Mądre państwo, czyli państwo prawa.
My też sami jesteśmy sobie winni. Podniecamy się historią Edwarda Snowdena, byłego pracownika amerykańskiej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, który ujawnił jej tajemnice w sprzeciwie jakoby wobec nadmiernej inwigilacji obywateli. Człowieka, którego trasa ucieczki przed amerykańskim wymiarem sprawiedliwości pozwala podejrzewać, że faktycznym pracodawcą pana Snowdena był bynajmniej nie amerykański wywiad. A jednak to, że w naszym kraju zamiast urzędników mamy zakamuflowanych agentów służb, mało nas obchodzi. Miejcie potem pretensje sami do siebie, bo ja powiem: dobrze wam tak.