Na konta urzędów skarbowych wpływają sumy wyższe średnio o 10 proc. rocznie. Państwo dostaje od nas coraz więcej pieniędzy dzięki rosnącym cenom, likwidowanym ulgom i zmianom różnych zasad naliczania podatków.
Mimo że w tym roku stawki podatków nie wzrosną – z wyjątkiem podatków lokalnych, które zwiększyły się w niektórych gminach nawet o 4 proc. – to i tak do końca grudnia oddamy fiskusowi znacznie więcej niż w ubiegłych latach. W stosunku do roku 2010 przez lata 2011 i 2012 kwota, która z naszych kieszeni przewędruje na konta urzędów skarbowych, będzie wyższa o prawie 20 proc. To tak, jakby podatki rosły średnio o 10 proc. rocznie.

Każdy Polak oddaje 6 tys. zł

Aby się o tym przekonać, wystarczy spojrzeć na wpisane w budżecie kwoty wpływów podatkowych. Oczywiście można by to zrzucić na karb ubiegłorocznej podwyżki VAT o 1 pkt proc. Najbardziej jednak skomplikowane rachunki nie pozwolą z tej podwyżki wyciągnąć kwoty, którą przetransferowano w ubiegłym roku z naszych portfeli do budżetu. Prawda jest taka, że nawet gdy stawki podatkowe stoją w miejscu, my i tak płacimy coraz więcej. To stała tendencja. Wynika ona z tego, że – ujmując rzecz w wielkim skrócie – rośnie PKB, mamy inflację (rosną zatem ceny), a w konsekwencji wzrastają nasze dochody i wydawane na zakupy kwoty. Im chętniej kupujemy, tym więcej VAT i akcyzy trafia na konta fiskusa.
W 2010 r. w formie różnego rodzaju podatków z naszych kieszeni do kasy państwa trafiło ponad 222,5 mld zł. To tak, jakby każdy statystyczny Polak, bez względu na wiek i swoje możliwości zarobkowe, wpłacił do kasy państwa 5826 zł. Jeśli przeliczyć to na liczbę osób pracujących i płacących podatek dochodowy, byłoby to już niemal 9270 zł na osobę. W 2011 r., jeśli wpływy podatkowe utrzymają się na zaplanowanym w budżecie poziomie, kwota podatków wpłaconych przez statystycznego Polaka może wynieść nawet 6544 zł. W 2012 r. ma to już być 7144 zł. To niemal o 10 proc. więcej niż rok wcześniej, mimo że tym razem podatki nie rosną.
Kwota wpłacona przez nas od 2000 r. powinna 31 grudnia tego roku osiągnąć prawie 2,4 bln zł. Dokładnie tyle kosztuje nas utrzymanie państwa. To tak, jakby każdy z nas oddał mu po niemal 63 tys. zł. Każdy dodatkowy miliard pobrany w formie podatków to o 27 zł mniej w portfelach każdego z nas.

Fiskus bogaci się na drożyźnie

Na wysokie wpłaty podatkowe składa się suma wszystkich płaconych przez nas podatków. Nie jest to zatem wyłącznie podatek dochodowy, lecz także doliczany do zakupów VAT czy akcyza płacona w cenie paliwa, tytoniu, alkoholu, samochodów i energii elektrycznej.
W tym wypadku obowiązuje prosta zasada. Im drożej w sklepach, tym więcej na naszych wydatkach zarabia fiskus. Łatwo pokazać to na prostym przykładzie. Jeśli cena sklepowa to 123 zł, to 23 zł z tej kwoty trafia na konto urzędu skarbowego (zakładając, że jest to towar objęty 23-proc. VAT). Jeśli teraz w wyniku inflacji cena wzrasta, powiedzmy o 4 proc., to z uwzględnieniem podatku rośnie ona do 128 zł – z tego 24 zł zabiera fiskus. Podatek jest wyższy o 1 zł. I tak dzieje się z setkami i tysiącami produktów. To jeden z najważniejszych czynników pozwalających na wzrost wpływów z podatków bez podnoszenia stawek. Dzięki temu rosną VAT i akcyza. Trzeba też pamiętać, że w ostatnim czasie kupowaliśmy dużo i chętnie. To jest zrozumiałe, nadal mamy wiele do nadrobienia w stosunku do rozwiniętych krajów UE. A to nie tylko podtrzymuje nasz wzrost gospodarczy, lecz także zapewnia stały wzrost dochodów budżetu z VAT.
Nie zawsze mamy do czynienia z prostym przełożeniem: rośnie cena, zwiększają się zyski fiskusa. W niektórych obszarach tak nie jest. Powyżej pewnych cen ludzie ograniczają zakupy i wpływy podatkowe, zamiast rosnąć, mogą zacząć spadać. Było już tak kiedyś z alkoholami, gdy zbyt wysoka akcyza zdusiła popyt. Teraz możemy to zjawisko obserwować na rynku paliw. Wysokie ceny pozwalają państwu więcej zarabiać na każdym litrze dzięki akcyzie, VAT i opłacie paliwowej. Z drugiej strony ceny są już na tyle wysokie, że część osób ogranicza zakupy paliwa i np. przesiada się do komunikacji miejskiej. Spadający wolumen sprzedaży może w końcu doprowadzić do tego, że wpływy podatkowe, zamiast rosnąć, spadną. W najlepszym zaś dla budżetu wariancie zatrzymają się na zaplanowanym poziomie.



Małe zmiany, które cieszą urząd skarbowy

Podatki rosną jednak nie tylko dlatego, że rośnie PKB, a inflacja podnosi ceny. Wzrost obciążeń fiskalnych osiągany jest nie tylko poprzez proste podnoszenie stawek, lecz także w wyniku dokonywania innych zabiegów w obszarze przepisów podatkowych. Najważniejszym z nich było zamrożenie progów w skali podatkowej. Ale nie tylko. Od kilku lat mamy do czynienia także ze stałym cięciem licznych ulg i wyłączeń. Z ustawy o PIT zniknęły wszystkie ulgi mieszkaniowe, w tym bardzo niegdyś popularna i kosztowna dla państwa ulga remontowa. Zlikwidowano też ulgi związane z budową na wynajem, zakupem pomocy i przyrządów naukowych czy leczeniem w prywatnych gabinetach. Wkrótce pod nóż trafi bardzo popularna ulga internetowa. Każde likwidowane odliczenie to wymierne korzyści dla fiskusa. To, czego nie odliczymy, to kwota, którą trzeba będzie dodatkowo wpłacić na konto urzędu skarbowego. I tak np. ulga internetowa, która zniknie już w 2013 r., da budżetowi dodatkowo około 0,5 mld zł.
Resort finansów dokonuje też regularnie bardziej subtelnych oszczędności. Przykładem jest zmiana zasad naliczania kosztów z praw autorskich. Początkowo były one liczone jako 50 proc. przychodu. Teraz to 50 proc. przychodu pomniejszonego o składki ZUS. To oznacza zmniejszenie podstawy naliczania tych kosztów o ponad 18 proc. i – co oczywiste – wyższy podatek płacony przez osoby uprawnione do ich stosowania. Inny przykład to ulga prorodzinna. Początkowo w pierwszym roku po urodzeniu dziecka można było odliczyć całą kwotę (dziś jest to 1112,04 zł). Nie było istotne, czy dziecko urodziło się w styczniu, czy w grudniu. Teraz obowiązuje zasada, że ulga liczona jest miesięcznie. W stosunku do pierwotnego rozwiązania rodzic dziecka, które urodziło się w grudniu, traci sporo. Może odliczyć tylko 92,67 zł. Jego podatek jest zatem wyższy od tego, który zapłaciłby przed zmianą przepisów, o blisko 1020 zł.

Firmy też nie uciekną przed wyższą daniną

W wypadku firm podatki także rosną w wyniku takich małych zmian. Nie dotyczą one jednak z reguły kosztów podatkowych, a raczej tego, czego fiskus za wydatki zaliczane do kosztów nie uznaje. Dość wspomnieć takie przykłady, jak nieustająca walka skarbówki i resortu finansów z samochodami osobowymi czy wydatkami reklamowymi. Przetasowania następowały także w katalogu przychodów zwolnionych z podatku. Takich subtelnych zmian dokonano w ostatnich latach wiele. I to nie tylko w PIT.
W ten sposób fiskus zapewnia sobie stałą indeksację swoich wpływów. Nawet gdy stawki podatkowe stoją w miejscu, i tak jest w stanie na nas zarabiać z każdym rokiem więcej. Pocieszające jest jedynie to, że udział tego, co jest nam odbierane (podatki), pozostaje na w miarę stałym poziomie w stosunku do tego, co jesteśmy w stanie wytworzyć (co odzwierciedla PKB). Niemniej jednak i tak warto pamiętać, że od początku tego wieku przekazaliśmy do kasy fiskusa ogromną kwotę. Gdybyśmy w całości chcieli ją przeznaczyć np. na budowę autostrad, mielibyśmy ich dziś ponad 54 tys. km. To jedna czwarta wszystkich dróg w kraju. A pamiętajmy, że po doliczeniu tego, co na nasze konto rządy zdążyły jeszcze pożyczyć, w sumie uzbiera się kwota bliska 3 bln zł.
Podatki to nie tylko PIT. To także VAT, który płacimy, robiąc zakupy w supermarkecie, czy akcyza zawarta w cenie paliwa

A gdyby zwiększyć obciążenia?

Kamil Lewandowski, doradca podatkowy w FL Tax

Podwyższenie podatków pośrednich, takich jak VAT i akcyza, jest jednym z łatwiejszych sposobów na poprawę bieżącej sytuacji budżetowej. W 2011 roku podwyższono stawki VAT, a przepisy przewidują możliwość dalszych podwyżek w przypadku przekroczenia przez dług publiczny poziomu 55 proc. PKB. Jednak polityka fiskalna w okresie słabszej koniunktury gospodarczej nie musi się jedynie kojarzyć z podwyższaniem stawek podatkowych. Trzeba pamiętać, że zawsze jest druga strona medalu – ciężar podatków będą musieli ponieść przedsiębiorcy oraz konsumenci, przez co ich portfele mogą się zmniejszyć, a wraz z nimi skłonność do konsumpcji czy inwestycji. To może prowadzić do stopniowego spadku popytu, zmierzając w dłuższej perspektywie do efektywnego obniżenia wpływów budżetowych. W moim przekonaniu podwyższanie podatków nie może być podstawowym orężem w walce z osłabiającą się koniunkturą gospodarczą.
Zgadzam się z tymi ekonomistami, którzy przekonują, że w czasie spowolnienia gospodarczego polityka fiskalna powinna pełnić raczej funkcję stymulującą niż tłumiącą aktywność gospodarczą. Zwiększenie obciążeń podatkowych może doprowadzić do wstrzymania inwestycji, redukcji zatrudnienia, przechodzenia mikroprzedsiębiorstw do szarej strefy. Dlatego też podjęcie odpowiednich decyzji w kwestii wysokości obciążeń podatkowych wymaga wyważenia między zapewnieniem obsługi bieżących wydatków budżetowych a stymulującą rolą, jaką może odgrywać polityka podatkowa.