Trzy lata temu głośno było o operacji, która miała na celu wyprowadzenie ze spółki PGE Polska Grupa Energetyczna do Skarbu Państwa pokaźnej kwoty. Służyć temu miała operacja podwyższenia kapitału zakładowego spółki o 5,61 mld zł.
De facto chodziło o przesunięcie tych pieniędzy z kapitału zapasowego na zakładowy, dzięki czemu fiskus mógłby pobrać swoje, czyli podatek od akcjonariuszy. Bo co prawda nie dostaliby oni dywidendy, ale przecież wzrosłaby wartość posiadanych przez nich akcji.
Był tylko jeden kłopot – akcjonariusze nie otrzymaliby „żywej” gotówki, więc skąd niby mieliby wziąć pieniądze na podatek? Jak to skąd? Z kapitału zapasowego spółki.
Trzy lata później nie rozmawiamy już o profiskalnym przesuwaniu kapitału, lecz przeciwnie – prześcigamy się w pomysłach na proinwestycyjne zachęty. Co prawda na razie dla mikro i małych firm, ale trudno nie dostrzec różnicy w przedmiocie dyskusji. Za wzór stawiana jest Estonia, gdzie zyski spółek nie podlegają opodatkowaniu tak długo, jak długo wspólnicy decydują się je reinwestować, zamiast wypłacać sobie dywidendę.
Co w takim razie z zachętą uchwaloną rok temu w polskim Sejmie? Ktoś o niej jeszcze pamięta? Miała na celu – a jakże – zatrzymywanie zysku w spółce (a przy okazji też zachęcanie wspólników do wnoszenia dopłat). Mówiło się o tworzeniu kapitałów samofinansowania. Zamiast finansować się pożyczką (której koszty w postaci odsetek i innych opłat są podatkowym kosztem), spółki miałyby zwiększać swoje kapitały: zapasowy lub rezerwowy. Ten drugi służy m.in. właśnie gromadzeniu pieniędzy na inwestycje.
Nowe rozwiązanie miałoby polegać na odliczaniu od przychodu hipotetycznych kosztów pozyskania kapitału zewnętrznego (takiego jak np. pożyczka). Słowem podatkowe skutki tworzenia kapitałów samofinansowania miały być takie, jak podatkowe skutki zaciągnięcia pożyczki.
Co stało się z tymi przepisami? Otóż ciągle jeszcze nie weszły w życie. Po raz pierwszy będą miały zastosowanie do roku podatkowego rozpoczętego po 31 grudnia 2019 r.
To prawda, że taki był od początku zamysł ustawodawcy – by to, co dotkliwe, wprowadzić od razu, a z tym, co sprzyja przedsiębiorcom, poczekać. Czyżby jednak teraz premier i ministrowie sami nie wierzyli w skuteczność już uchwalonych rozwiązań? To po co było je przyjmować?
Ustawodawczy rozmach jest niemal nieograniczony. Z perspektywy przedsiębiorców wygląda to całkiem inaczej. Żaden z nich nie pragnie niczego więcej jak legislacyjnego spokoju i przewidywalności. Inwestycyjny odpływ (lub, jak kto woli, zastój) to właśnie efekt kilkunastu nowelizacji ustaw podatkowych, którymi w jednym czasie uraczono przedsiębiorców dwa lata temu i w ubiegłym roku. A w pamięci niektórych ciągle jeszcze tkwi historia z PGE sprzed trzech lat.