PiS zależy, by danina weszła w życie jeszcze przed wyborami. To jedna ze sztandarowych obietnic z kampanii 2015 r., którą zastopował wniosek Komisji Europejskiej do Trybunału Sprawiedliwości UE. Po tym, jak w maju TSUE odrzucił wniosek Brukseli, w rządzie pojawił się pomysł, by jak najszybciej wprowadzić podatek.
– Promotorem tej idei jest wicepremier Jacek Sasin – mówi nam informator z rządu.
Punkt dotyczący projektu ustawy znalazł się w porządku obrad wczorajszego posiedzenia rządu. Jednak z powodu wyjazdu premiera do Brukseli decyzję przełożono.
Informacje na temat projektu są skąpe, w wykazie prac Rady Ministrów wczoraj rano pojawił się jego opis: „Wyrok TSUE oznacza, że podatek od sprzedaży detalicznej może być pobierany, brak jest zatem konieczności dalszego zawieszenia obowiązywania przepisów (…). Projektowane przepisy uzasadnione są koniecznością zabezpieczenia dochodów budżetu państwa”.
Autorzy projektu przypominają, że wyrok nie jest prawomocny. Komisja ma prawo do złożenia odwołania. Dlatego w projekcie znalazł się mechanizm zabezpieczający fiskusa na wypadek takiego rozwoju wydarzeń. Sieci handlowe miałyby obowiązek składać do urzędów skarbowych deklaracje podatkowe o wysokości daniny już od 1 września, ale byłaby ona płatna w kolejnym miesiącu, czyli najwcześniej od października. Jeśli Komisja złoży odwołanie, zostanie wprowadzony mechanizm przedłużenia terminu zapłaty.
Jeden z naszych rozmówców z rządu zasugerował, że odwołania Komisji od decyzji TSUE nie będzie, więc firmy raczej zaczną płacić podatek od października.
– Termin może być jeszcze zmieniony – zastrzega nasz rozmówca. Gdyby żadna decyzja Rady Ministrów nie zapadła, wówczas i tak na mocy obowiązujących przepisów działające obecnie zawieszenie poboru wygaśnie z końcem roku. W takim przypadku przepisy zaczęłyby działać od stycznia.
Gdyby podatek rzeczywiście był pobierany jeszcze w tym roku, to do bud żetu wpłynęłoby kilkaset milionów złotych. Ile konkretnie? Nie ma zaktualizowanych wyliczeń, a założenia, na których się opierano w 2016 r. dotyczące wielkości obrotów w handlu detalicznym, są już nieaktualne. Wtedy szacowano, że wprowadzenie podatku od 1 sierpnia – a więc miesiąc wcześniej niż według obecnych planów – da budżetowi 630 mln zł. Ale efekt netto będzie mniejszy, bo sieci mogą odliczać podatek handlowy od dochodu, co zmniejszy wpływy z CIT. Przed trzema laty efekt netto wyliczano na 510 mln zł. W całym roku podatek handlowy miał więc zapewnić 1,5 mld zł netto. Eksperci think tanku Instytut Jagielloński w raporcie z czerwca tego roku poświęconym podatkowi od sprzedaży powątpiewają, by dał on więcej niż 2 mld zł rocznie. I zauważają, że w obliczu budżetowych potrzeb to niewielka kwota. „Wpływy mogą być niższe na skutek wzrostu znaczenie zakupów przez internet. Efekt kosztowy nowego podatku w tym samym czasie ograniczy wpływy z podatków bezpośrednich, więc o ile budżet państwa w sumie zyska, to samorządy stracą część swoich dochodów” – zauważa Instytut Jagielloński.
Choć efekt fiskalny nie będzie duży, to już w przypadku konkretnych sieci raczej zauważalny. Policzyli go analitycy Domu Maklerskiego mBanku. Ich zdaniem największy wpływ na wyniki nowa danina będzie miała dla Jeronimo Martins, właściciela sieci Biedronka. DM mBanku ocenia (co podajemy za PAP Biznes), że Jeronimo Martins w tym roku musiałoby zapłacić 377,8 mln zł podatku, a w 2020 r. 838,1 mln zł. Pozostali „poszkodowani” to Dino Polska (33,9 mln zł podatku w tym roku, 94,5 mln zł w 2020 r.) oraz Eurocash (odpowiednio 28,2 mln zł i 60 mln zł).
Co zrobią sieci? Według Instytutu Jagiellońskiego mogą próbować przerzucić podatek na klientów, podnosząc ceny – co w warunkach rosnącej inflacji nie będzie trudne. Instytut spodziewa się też wzrostu roli handlu przez internet i ograniczenia inwestycji zagranicznych w sektorze handlowym. Renata Juszkiewicz, prezes Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji, uważa, że przy rekordowym wzroście w ostatnim czasie, ceny pójdą jeszcze mocniej w górę.